Reklama

Mieczysław Pawlikowski: Wojenna przeszłość ekranowego Zagłoby

Aktorstwo miało być jego zawodem, a lotnictwo - hobby. Tak sobie wymarzył jeszcze w szkole średniej. Historia, która wciągnęła go w swe tryby, sprawiła, że w ukochanych samolotach przeżył najbardziej dramatyczne chwile życia. A zaczęło się tak przyjemnie...
Mieczysław Pawlikowski jako Zagłoba w "Panu Wołodyjowskim" /INPLUS /East News

"Po raz pierwszy oderwałem się na wysokość kilkudziesięciu centymetrów od ziemi. Szybowałem kilkanaście metrów. Było to przeżycie, którego nigdy już nie mogłem zapomnieć - wspominał Mieczysław Pawlikowski swoje pierwsze doświadczenia lotnicze z 1937 r. - W klapie gimnazjalisty błękitniała odznaka pilota szybowca. Najpiękniejszy sport moich młodzieńczych lat. Właśnie w szkole średniej połknąłem dwa bakcyle: lotnictwa i teatru".

Przyszły aktor urodził się w Żytomierzu, gdy szalała wojna polsko-bolszewicka. Po pokoju ryskim, pozostawiającym miasto po sowieckiej stronie granicy, jego rodzice, Józef i Florianna, przenieśli się do Łucka. To stąd, późną jesienią 1939 r., 19-letni maturzysta Mieczysław wyruszył, by walczyć w polskich siłach tworzących się w sojuszniczej Francji. Z plecakiem przez zieloną granicę i słowackie góry doszedł na Węgry, a z Budapesztu pociągiem dojechał nad Sekwanę. Trafił do polskiego centrum szkolenia lotnictwa w Lyon-Bron, a stamtąd, po klęsce Francji, do Anglii.

Reklama

Pierwszy lot bojowy Mieczysław Pawlikowski odbył w 1943 r. nad Essen. Miasto to miało bardzo silną obronę przeciwlotniczą z uwagi na wielkie zakłady przemysłu zbrojeniowego. Alianccy lotnicy uważali je za jeden z najtrudniejszych i najbardziej niebezpiecznych celów w całych Niemczech.

"Wielkie morze ognia na ziemi - wspominał aktor. - Nad miastem płonie olbrzymia różnokolorowa choinka [reflektorów przeciwlotniczych - przyp. red.]. Jesteśmy coraz bliżej. Odłamki walą po kadłubie i płatach, każde uderzenie powoduje tak silny wstrząs i wydaje tak niemiły łoskot, że człowiek w duchu myśli, już koniec, za chwilę grat rozleci się w kawałki...".


Niemieckie pociski uszkodziły prawy silnik, wieżyczkę tylnego strzelca oraz drzwi komory bombowej. Szanse na to, by przelecieć nad morzem do Anglii tak postrzelaną maszyną, były minimalne. Niemal cudem pilot zdołał doprowadzić do bazy pokiereszowany bombowiec. Potem były kolejne akcje, głównie nad zachodnimi Niemcami. I znowu bombardier Pawlikowski znalazł się już nie o krok, ale o kilka centymetrów od śmierci. Odłamek ciężko zranił go w głowę, omal nie zabił.

Przyszły aktor ostrzeliwał wtedy niemieckiego Messerschmitta 109. "Złapałem go w celowniki i nacisnąłem spusty. Jednocześnie poczułem, jakby ktoś wyrżnął mnie w twarz i sprzed oczu zniknął mi celownik. Bólu na razie nie czułem" - wspominał.

Po leczeniu został oddelegowany do dywizjonu do zadań specjalnych. Wielokrotnie latał nad Francję, by dostarczać tamtejszemu ruchowi oporu zaopatrzenie, przede wszystkim broń i leki. Zadanie było niełatwe - przesyłki należało zrzucać bardzo precyzyjnie, by nie wpadły w ręce Niemców. Nocą 16 sierpnia 1943 r. Pawlikowski wystartował w swój 26. lot bojowy. Nad Zatoką Biskajską jego Halifax został ostrzelany z okrętów wojennych albo baterii artylerii nadbrzeżnej. Uszkodzone zostały silniki oraz instalacja hydrauliczna. Samolot tracił prędkość, instalacje zaczęły się palić. Przestrzelony został też jeden spadochron, toteż było pewne, że cała załoga nie zdoła bezpiecznie wyskoczyć z maszyny. Ustalono, że solidarnie zaryzykują przymusowe lądowanie ze schowanym podwoziem, w kompletnych ciemnościach.

"Układamy się w kadłubie na podłodze, spadochrony pod głowami, czekamy - wspominał. - Są to potworne chwile, podczas których przesuwa się przed oczami film całego życia, serce ściska żal, a równocześnie jakby rezygnacja. Usta, które w ciężkich chwilach szeptały modlitwy, by zabić lęk, teraz drżą, pęcznieją, palą. Słychać świst ciętego skrzydłami powietrza. Zapiera oddech. Serce, wszystkie wnętrzności podchodzą pod gardło, dławią. Potworne jest czekanie na zderzenie z ziemią".

Udało się! Ryzykowny manewr przeżyła cała załoga. Po chwili łuna nad płonącym samolotem zaalarmowała Niemców (ta część departamentu Landy należała do strefy okupowanej). Polacy byli koło wsi Arx, około 180 km od granicy francusko-hiszpańskiej. I zaledwie 10 km od niemieckiego lotniska wojskowego. O załodze nie zapomnieli jednak Francuzi z ruchu oporu. Zjawili się w miejscu przymusowego lądowania. Był moment niepewności - gdy lotnicy usłyszeli warkot auta, sądzili, że czeka ich ostatnia walka z Niemcami. Na szczęście to byli sojusznicy, którzy umieścili ich w kryjówkach. Tam Polacy musieli przeczekać czas, kiedy okolicę intensywnie przeszukiwały niemieckie patrole. Jednym z organizatorów ratunkowej akcji był pan Darus, właściciel lokalnego baru, goszczący na co dzień niemieckich żołnierzy i pozostający z nimi na pozór w tak znakomitej komitywie, że sąsiedzi zapowiadali zemstę na "zdrajcy".

Kryjówki trzeba było co jakiś czas zmieniać. Niekiedy pieszo, kiedy indziej samochodami, tuż pod nosem Niemców, raz nawet ciężarówką wożącą zaopatrzenie dla Wehrmachtu. Ważne było, by posuwać się w stronę Pirenejów i zbawczej granicy. To była śmiertelnie niebezpieczna gra w kotka i myszkę, trochę podobna do tej, którą prowadził pan Zagłoba, uciekający z Heleną przed Kozakami Bohuna.

"Dwieście metrów przed nami oświetlony rzęsiście dom - pisał Mieczysław Pawlikowski o omijaniu posterunku. - W oknach od czasu do czasu przesuwają się sylwetki w mundurach. Co parę chwil przylegamy do ziemi. Przedzieramy się przez ogród pełen słoneczników. Niepokoi szum badyli. Ręka ściska granat. Dzieli nas od wroga kilkadziesiąt metrów. Wokół ujadają psy. Wreszcie z ulgą zostawiamy oświetlone okna za sobą".

Trudna była przeprawa przez Pireneje. Polacy wcześniej nie mieli do czynienia z górami tej wysokości. Lekkie obuwie, którego stan zaniepokoił hiszpańskiego przewodnika, szybko się podarło. Uciekinierzy niemal boso szli po skalistych ścieżkach. Po załamaniu pogody brnęli w błocie i śniegu. Głodni, przemarznięci, przez prawie dwa tygodnie forsowali kolejne grzbiety i przełęcze. W końcu dotarli do Andory. Stąd trzeba było jeszcze dostać się do konsulatu brytyjskiego w Barcelonie, nie zwracając uwagi frankistowskiej żandarmerii, która schwytanych Polaków wsadzała do obozów karnych. Potem, przez Madryt i Gibraltar, załoga w komplecie dotarła do Wielkiej Brytanii. To, że wydostała się z ziem okupowanych bez strat, zapisano jako wyjątek w kronikach RAF.

W 1945 r. Mieczysław Pawlikowski wrócił do kraju, znalazł pracę w Polskim Radiu. Korzystając z doświadczeń zdobytych podczas wystawiania wojskowych spektakli w Anglii, zaczął grać w warszawskich teatrach. W 1948 r. zdał eksternistyczny egzamin aktorski. Przed kamerami zadebiutował dwa lata później w filmie Jana Rybkowskiego "Warszawska premiera". Także w 1950 r. stanął na ślubnym kobiercu z Ireną Brzozowską, z domu Zawistowską, która walczyła w Powstaniu Warszawskim w Oddziale V Komendy Głównej AK. Mieczysław Pawlikowski dużo pracował w teatrach, w filmach grał regularnie.

W 1964. w pierwszym polskim serialu "Barbara i Jan" pojawił się jako redaktor naczelny gazety, w której pracowali tytułowi bohaterowie. Pełnię możliwości aktorskich zaprezentował jako Jan Onufry Zagłoba w "Panu Wołodyjowskim". Bohater wojenny wcielił się w kogoś, kto "bez potrzeby skóry na szwank nie wystawiał", a większość "przewag orężnych" zdobywał tylko w swych barwnych opowieściach. Przy tym Zagłoba w "Panu Wołodyjowskim" dobiega 80-tki, a wcielający się w niego pan Mieczysław nie skończył jeszcze 50 lat.

Potem wystąpił m.in. w "Epilogu norymberskim" oraz "Pejzażu z bohaterem". Jerzy Hoffman chciał, by zagrał także w "Potopie". Niestety, na przeszkodzie stanęła choroba serca. Aktor zmarł w grudniu 1978 r., na krótko przed 59. urodzinami. Spoczął na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach.  

IP



Życie na Gorąco Retro
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy