Kapryśny i uparty. Nonszalancki. Przede wszystkim zaś niewdzięczny. Tak mówiono o Marlonie Brando, gdy w 1973 roku odmówił przyjęcia Oscara za rolę w "Ojcu chrzestnym". Podczas protestów po zabójstwie Afroamerykanina George'a Floyda padają dwa nazwiska: właśnie Brando i Sinatra. "Obaj wiedzieli, że nie ma ras lepszych ani gorszych. Bierzmy z nich przykład" – daje się słyszeć.
Marlon Brando miał powód, żeby osobiście nie odebrać Oscara. Nie podobał mu się sposób, w jaki w Hollywood przedstawiano rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej.
"Dyskryminacja mniejszości etnicznych w studiach rządzonych przez ludzi, uważających siebie za panów świata, jest nie do przyjęcia" - grzmiał aktor w wywiadach.
Nie było tajemnicą, że przyjaźnił się z Dennisem Banksem z plemienia Czipewejów - liderem Ruchu Indian Amerykańskich, który opowiadał mu o kłopotach swoich braci. Potem znalazł on schronienie w domu Brando, gdy po fali protestów w Wounded Knee policja urządziła na niego nagonkę.
Gwiazdor miał dosyć zła, przemocy i niesprawiedliwości, które widział wokół siebie. A że nikt nie mógł zabronić mu mówić co myśli, postanowił to wykorzystać.
Podczas oscarowej gali zamiast niego na scenę wyszła Sacheen Littlefeather, Apaczka. Miała odczytać list, w którym aktor nalegał na zmianę stosunku do Indian. Tekst miał jednak aż 15 stron, a więc Sacheen wygłosiła swoją przemowę.
"Na lekcjach historii i w filmach Indianie przedstawiani są jako bezmyślni, agresywni dzicy. To hańba" - brzmiały ze sceny słowa.
Przemowa Littlefeather o prawach Indian podzieliła widownię - jedni klaskali, inni głośno buczeli.