Reklama

Ciekawy przypadek Davida Finchera

Jego najnowszy film zatytułowany "Mank", już przed premierą, która miała miejsce kilka dni temu na Netfliksie, wymieniany był jako jeden z przyszłorocznych oscarowych pewniaków. To w dużej mierze zasługa renomy reżysera, dla którego to już jedenasta produkcja w dorobku - znaczna część z nich na stałe zapisała się w historii kinematografii. David Fincher, reżyser-samouk, to prawdziwy fenomen, który już od pierwszego obrazu wypracował własny, niepowtarzalny styl.
Widzowie uwielbiają filmy Davida Finchera, ale w Hollywood jest dosyć oszczędnie za nie nagradzany /Alberto E. Rodriguez /Getty Images

Nienawidzi "Obcego"!


Urodzony w 1962 roku Fincher reżyserem postanowił zostać jeszcze w dzieciństwie. Podobno największy wpływ na to miał zobaczony w wieku siedmiu lat słynny western George'a Roya Hilla - "Butch Cassidy i Sundance Kid". Rodzice - ojciec pisarz, matka pielęgniarka - sprzyjali pasji syna i na jedne z kolejnych urodzin podarowali mu amatorską kamerę, z którą mały David się nie rozstawał.

Co znamienne, zetknięcie z prawdziwym kinem umożliwił nastolatkowi sam George Lucas. W 1973 roku kręcił w jego okolicy swój drugi film - "Amerykańskie graffiti", na plan którego młody pasjonat regularnie się zakradał, a kilka lat później twórca "Gwiezdnych wojen" osobiście zatrudnił Finchera w swojej wytwórni filmowej Industrial Light & Magic. Dzięki temu, krótko po osiągnięciu pełnoletności, chłopak miał okazję pracować - jako członek ekipy od efektów specjalnych - przy takich produkcjach jak "Powrót Jedi" czy "Indiana Jones i Świątynia Zagłady".

Reklama

W wieku 22 lat późniejszy reżyser "Dziewczyny z tatuażem" opuścił firmę Lucasa. Zamierzał kontynuować swoją przygodę z kinem, ale bynajmniej nie miał zamiaru uczyć się fachu w szkole filmowej - uważał to za zupełnie zbędne doświadczenie. Fincher postawił na praktykę i postanowił na początek spróbować swoich sił w kręceniu reklam i teledysków.

Dzięki realizacji kilku kontrowersyjnych, ale odbijających się głośnych echem w środowisku zleceń, stał się sławny i rozpoznawalny, co zaowocowało ofertami pracy przy najsłynniejszych markach i z najpopularniejszymi artystami. Wśród tych ostatnich znaleźli się m.in. Rick Springfield, Mark Knopfler, Sting, George Michael, Roy Orbison, Michael Jackson i Madonna (za "Vogue" tej ostatniej otrzymał statuetkę MTV Video Music Awards).

Ta ostatnia nagroda, a także pozostałe sukcesy spowodowały, że Fincher postanowił zadebiutować długim metrażem. Akurat nadarzyła się ku temu idealna okazja, ponieważ zwrócili się do niego producenci "Obcego" z propozycją wyreżyserowania trzeciej części cyklu. Dla dotychczasowego twórcy reklam i teledysków był to olbrzymi zaszczyt - dwa poprzednie filmy opowiadające o zmaganiach Ellen Ripley z kosmiczną bestią zrealizowali przecież tak cenieni reżyserzy, jak Ridley Scott i James Cameron.

To, co miało być nagrodą za dotychczasowe osiągnięcia i szansą na wypromowanie nazwiska w Hollywood, okazało się jednak największym przekleństwem. Nikt nie dowierzał bowiem, że młody reżyser podoła trudnemu zadaniu dorównania poprzednim "Obcym" - wciąż go kontrolowano, a nawet zmieniano bez jego wiedzy scenariusz. W efekcie, mimo sukcesu kasowego, Fincher był całkowicie zawiedziony swoim debiutem, a obecnie wręcz nie przyznaje się do wyreżyserowania go.

Mroczny i kultowy

Paradoksalnie jednak, i pomimo olbrzymiej niechęci reżysera do zrealizowanego przez siebie horroru science-fiction, w "Obcym 3" (1992) można odnaleźć niemal wszystkie elementy charakterystyczne dla dalszej twórczości Finchera, i to zarówno pod względem formalnym, jak i fabularnym. Z jednej strony jest więc niezwykła dbałość o formę, przede wszystkim stronę wizualną (czasem wręcz dominującą nad treścią), z drugiej, zainteresowanie mroczną stroną ludzkiej natury. W kolejnych filmach reżysera dominować będą bohaterowie, których życie przechodzi diametralną zmianę, a oni sami znajdują się w sytuacji zagrożenia. Dodatkowo umieszczeni zostają w nieprzyjaznym i nieprzystępnym świecie (najczęściej miejskim molochu), w którym niebezpieczeństwo stanowią nie tylko inni ludzie, ale także własna natura.

W 1995 roku zniechęcony, ale wciąż zamierzający zrobić karierę w przemyśle filmowym Fincher, miał nieco szczęścia. W jego ręce trafił bowiem scenariusz kryminalnego thrillera psychologicznego, który po przeczytaniu postanowił przenieść na ekran. Do głównych ról zaangażował młodych aktorów (Brad Pitt, Gwyneth Paltrow), których wspomógł doświadczonymi i uznanymi tuzami kina (Morgan Freeman, Kevin Spacey). Tak powstało zakorzenione w tradycji kina noir "Siedem", opowiadające o seryjnym mordercy - religijnym fanatyku, którego ściga dwójka policjantów. Obraz przyniósł reżyserowi niezwykłe uznanie i do dziś uznawany jest za jeden z najlepszych filmów lat 90.

Po oszałamiającym sukcesie Fincher zbyt szybko zdecydował się jednak na nakręcenie kolejnej produkcji. W efekcie powstała "Gra" (1997), film, za sprawą którego dał argumenty swoim krytykom, przekonującym, że "Siedem" było jedynie szczęśliwym trafem nieopierzonego wciąż w Hollywood twórcy. Thriller z Michaelem Douglasem i Seanem Pennem w rolach głównych rzeczywiście do wybitnych nie należy, ale wciąż odnaleźć można w nim wspomniane wcześniej charakterystyczne dla dzieł amerykańskiego reżysera elementy. Słabość produkcji polegała przede wszystkim na mało wiarygodnym scenariuszu, z którym jednak Fincher nie miał nic wspólnego (zawsze posługuje się zresztą pracami innych artystów).

Zupełnie inne zarzuty pojawiły się przy okazji kolejnego filmu Amerykanina. Reżyserowi zarzucano m.in. mizoginizm, propagowanie przemocy i anarchizm, ale z pewnością nie warsztatowe braki, nieumiejętność opowiadania historii czy kierowania aktorami. Co więcej, osadzony w poetyce teledysku MTV i stosujący dosyć nietypową narrację "Podziemny krąg" (1999), zrealizowany na podstawie kontrowersyjnej powieści Chucka Palahniuka, z miejsca stał się dziełem, które publiczność pokochała, a dziś uznawane jest już za kultowe.

Zodiak, Facebook, tatuaż

Co dziwne, początek XXI wieku nie był jednak dla Finchera udany. Po pierwsze dlatego, że zrealizował mocno przeciętny "Azyl" (2002) z Jodie Foster, opowiadający o kobiecie, zmuszonej do zmierzenia z bandytami, którzy włamali się do jej domu. Przy tej produkcji po raz kolejny ujawnił się jego największy "grzech", czyli zbytnie zamiłowanie do formy i podporządkowywanie jej treści (tu skupił się przede wszystkim na możliwościach technicznych opowiadania kamerą, przy jednoczesnym zachowaniu jedności miejsca).

Następnie aż pięć lat czekał na nakręcenie "Zodiaka" (2007), niezwykle ambitnego projektu, podobnie jak "Siedem" opowiadającego o ściganiu seryjnego mordercy, którym reżyser chciał utorować nową drogę, jaką może podążać filmowy kryminał, a która to formuła zupełnie się nie sprawdziła. Przynajmniej według masowej widowni, która mimo zaangażowania przez Finchera gwiazd: Jake Gyllenhaal, Mark Ruffalo, Robert Downey Jr., nie ruszyła tłumnie na film, przez co jest on jedynym w dorobku reżysera, którego budżet nawet się nie zwrócił.

W dużej mierze ze względu na tę finansową porażkę, Fincher podjął się wyreżyserowania produkcji zupełniej innej niż te, jakie dotychczas miał w dorobku. "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona" (2008) to osadzona w Nowym Orleanie filmowa epopeja, adaptacja klasycznej noweli F. Scotta Fitzgeralda, opowiadająca o człowieku, który przychodzi na świat jako... osiemdziesięciolatek i stopniowo młodnieje - jego losy śledzimy od końca I wojny światowej aż po XXI wiek. Obraz o takiej tematyce, w dodatku z Bradem Pittem w roli głównej, był skazany na komercyjny sukces i taki też osiągnął, przy okazji zaliczając aż 13 oscarowych nominacji - w tym pierwszą w karierze dla Finchera (ostatecznie film zdobył jedynie trzy statuetki w dodatku w mało prestiżowych kategoriach technicznych). Jednocześnie wielu fanów miało za złe twórcy stworzenie typowego obrazu "pod publiczkę" i odejście od dotychczasowej strategii reżyserskiej.

Formą wynagrodzenia, a także zainteresowania swoją osobą kolejnego pokolenia widzów, okazały się dwa kolejne filmy Amerykanina, zrealizowane - nietypowo dla niego - rok po roku. Pierwszy z nich - "The Social Network" (2010) był próbą zaprezentowania fenomenu Marka Zuckerberga, twórcy Facebooka, czyli najpopularniejszego obecnie portalu społecznościowego. Celem reżysera było ukazanie zarówno geniuszu wybitnej jednostki, jak i jej nieprzystosowania do życia w normalnym świecie - ucieczkę w wirtualną rzeczywistość, gdzie cieszy się statusem niekwestionowanego idola. "The Social Network" (Fincher otrzymał za niego drugą nominację do Oscara) było także kolejną po "Zodiaku" tak wyraźną rezygnacją z uwznioślania formy, a skupieniem się na treści (zwłaszcza na posuwających akcję do przodu dialogach i monologach - grający główną rolę Jesse Eisenberg wyrzuca je z siebie z prędkością karabinu maszynowego).

Kolejny film twórcy "Siedem" - "Dziewczyna z tatuażem" (2011) reprezentował kino typowe dla Finchera. Był to mroczny thriller, będący adaptacją powieści szwedzkiego pisarza Stiega Larssona "The Girl with the Dragon Tattoo". Co prawda dwa lata wcześniej powstała inna ekranizacja wspomnianej książki, ale Fincher postanowił przybliżyć ten temat amerykańskiej publiczności (wszak, kto z tamtej części świata ogląda europejskie kryminały). Główni bohaterowie "Dziewczyny..." - dziennikarz i hakerka, grani przez Daniela Craiga i Rooney Marę - muszą wytłumaczyć tajemnicze zaginięcie przed wielu laty pewnej nastolatki. Ich śledztwo to jednak tylko jeden z elementów fabuły, którą uzupełniają seksualne perwersje, krwawe tajemnice i mroczna ludzka natura, czyli tematy, w których Fincher czuje się dobrze, jak nikt inny. Wszak mało kto, potrafi obecnie w Hollywood równie skutecznie straszyć i uwodzić, zniesmaczać i fascynować, gorszyć i podniecać.

Seriale, dziewczyny, legendy

Fincher nie mógł też pozostać obojętny na coraz wyższy poziom powstających w ostatniej dekadzie seriali. W 2013 został producentem wykonawczym, a także wyreżyserował dwa pierwsze odcinki "House of Cards". Projekt w gwiazdorskiej obsadzie (Kevin Spacey, Robin Wright) opowiadał o bezwzględnym polityku, próbującym się zemścić na prezydencie, który pominął go przy obsadzeniu prestiżowego stanowiska. Nowy serial okazał się gigantycznym sukcesem, doczekał się aż sześciu sezonów, a sam Fincher za wyreżyserowanie pilota został nagrodzony jedyną jak dotąd w jego karierze nagrodą Emmy.

Reżyser poszedł za ciosem i w 2016 roku został producentem oraz showrunnerem innego serialu, powstającego dla Netfliksa thrillera "Mindhunter". Jego bohaterami było dwoje agentów FBI, którzy zostali wyznaczeni do przesłuchania osadzonych w więzieniu seryjnych morderców i wykorzystania pozyskanej w ten sposób wiedzy. Serial prezentujący narodziny techniki profilowania w FBI miał grono wiernych fanów, ale nigdy nie święcił takich sukcesów, jak "House of Cards". Fincher nakręcił aż cztery odcinki pierwszego i trzy drugiego sezonu (oprócz niego za kolejne epizody odpowiedzialni byli tak uznani twórcy, jak m.in. Andrew Dominik, Tobias Lindholm czy Asif Kapadia), ale raczej nie stanie już za kamerą "Mindhuntera", gdyż Netflix nie jest zainteresowany kontynuowaniem projektu.

Zanim jednak Fincher zaangażował się w produkcję serialu dla Netfliksa, nakręcił jeszcze jeden film. "Zaginiona dziewczyna" (2014) była ekranizacją kryminału Gillian Flynn, z jej scenariuszem zresztą, i opowiadała o młodym małżeństwie, które przeżywa kryzys. Gdy w dniu rocznicy ślubu kobieta znika bez śladu, jej mąż staje się głównym podejrzanym. Film został głównie zapamiętany ze względu na kilka fabularnych wolt, a także bardzo dobrą kreację Rosamund Pike (i przyzwoitą Bena Afflecka), która za rolę Amy Dunne była nominowana do Oscara.

Dokładnie 4 grudnia na platformie Netflix zadebiutował najnowszy film Finchera zatytułowany "Mank". Artysta pracował nad tym projektem od lat. Autorem scenariusza filmu jest jego zmarły w 2003 roku ojciec, Jack. "Mank" prezentuje Hollywood lat 30. widziane oczami zjadliwego krytyka społecznego i alkoholika - Hermana J. Mankiewicza (Gary Oldman), który ściga się, by skończyć scenariusz "Obywatela Kane’a" dla Orsona Wellesa. "To niewiarygodny film. Czarno-biała produkcja, która wygląda jak nakręcona w latach 30. ubiegłego wieku. 'Mank' ma ich klimat" - mówił o najnowszym dziele Finchera jego producent, Eric Roth.

"Eleganckie i chłodne tempo dla niektórych widzów znających inne filmy Finchera może okazać się zbyt ślimacze. Nie znaczy to jednak, że 'Mank' to kaprys nijak się mający do jego twórczości. Są tu tematy prześladujące reżysera, obecne w 'Zodiaku', 'Dziewczynie z tatuażem' czy 'Zaginionej dziewczynie' - upór w dążeniu do prawdy i cena, jaką bohaterowi przychodzi zapłacić za jej odkrycie" - pisała w naszej recenzji filmu Ola Salwa.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: David Fincher
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy