Szalone serce Borysa Szyca
"Handlarz cudów", reż. Bolesław Pawica, Jarosław Szoda, Francja, Szwecja, Polska 2009, dystrybutor: Epelpol, premiera kinowa: 30 kwietnia 2010
W czasie emisji tegorocznej oscarowej gali któryś z komentatorów studia Canal+ w odpowiedzi na nagrodzenie Jeffa Bridgesa za rolę upadłego muzyka w "Szalonym sercu" rzucił dość niefortunne stwierdzenie, że w "Hollywood lubią alkoholików". W Polsce nie dość, że darzymy sympatią nałogowców, to jeszcze mamy ich pod dostatkiem - większość rodzimych dramatów społecznych rozgrywa się przecież w oparach wódki.
Nie nastąpił z tego powodu żaden większy transfer artystów znad Wisły do Fabryki Snów, doczekaliśmy się za to dość ciekawej zbieżności premier: równocześnie na nasze ekrany wchodzą "Szalone serce" oraz opowiadający o nieco podobnym bohaterze "Handlarz cudów". Dwie schematyczne historie, dwóch mężczyzn mających do przebycia, cytując dawny szlagier Marilyna Mansona, długą, ciężką drogę z Piekła. Aż ciśnie się na usta stwierdzenie "jaki kraj, takie filmy o życiowych wyrzutkach"; niekoniecznie będzie miało ono jednak ironiczny wydźwięk.
Ta zrealizowana przez tandem reżyserki złożony z Jarosława Szody i Bolesława Pawicy polsko-szwedzko-francuska koprodukcja opowiada o byłym alkoholiku imieniem Stefan (Borys Szyc). Chociaż jeszcze strzyka go w wątrobie, to postanawia podziękować za swoje wyleczenie Matce Boskiej; w tym celu udaje się na pielgrzymkę do Lourdes, a Opatrzność stawia na jego drodze dwójkę dzieci ze wschodu (Sonia Mietielica i Roman Gonczuk), które chcą odnaleźć we Francji ojca. Od tego momentu fabułą filmu zaczyna rządzić seria zbiegów okoliczności, będących wynikiem albo ingerencji wyższej siły, albo lenistwa scenarzysty.
Dwudziestoczterokaratowa mistyka to towar reglamentowany. Kiedy o sprawach wiary chce się rozprawiać w nieco mniej oczywisty sposób, łatwo narazić się Kościołowi, vide przypadki "Ostatniego kuszenia Chrystusa" lub "Matki Joanny od Aniołów". Twórców "Handlarza cudów" nie czeka z pewnością anatema - ich opowieść o poszukiwaniu życiowego sensu i przyjaźni rozkwitającej na dnie życia ufundowana jest na banale. Pokazuje to już pierwsza scena, w której jak paciorki różańca przewijają się kolejne klisze: monolog zbłąkanej owieczki, pełne dobroci twarze wiernych oraz brodaty Szatan kuszący Stefana butelką wódki. Na szczęście dalej Szoda i Pawica oszczędzają na dewocjonaliach i ostatecznie źródłem prawdziwej epifanii okazuje się zwykła ludzka dobroć.
Chociaż film sypie się z każdą kolejną minutą, to w pewnym momencie okazuje się, że jesteśmy świadkami autentycznego cudu. Twórcom z odsieczą przychodzi jednak nie Matka Boska z Lourdes, tylko Borys Szyc. To aktor, który nie uznaje czegoś takie jak znak stopu - prawie zawsze widać jak na naszych oczach dosłownie rozpędza się i brawurowo pokonuje wszystkie przeszkody dzielące go od stuprocentowego zespolenia się z graną przez siebie postacią. Wystarczy przytoczyć "Wojnę polsko-ruską", gdzie swoją szarżę kończył dopiero za linią graniczną między realizmem a karykaturą; w tym wypadku jednak brak umiarkowania był miarą jego sukcesu.
Andrzej Żuławski w słynnym już wywiadzie-rzece powiedział, że polskich aktorów uczy się jak zakładać na siebie kolejne warstwy ochronne, które oddzielają ich od prawdziwych emocji. Aby je zerwać, twórca "Opętania" stosował podobno hipnozę; sekretem Szyca jest natomiast mozolna praca. Przed zagraniem Silnego uczęszczał na siłownię i długo walczył z oporem, jaki stawiały napisane przez Masłowską monologi, ale efekt był imponujący: na blisko dwie godziny stawał się wibrującym od amfetaminy węzłem mięśni, reprezentującym wszystko, co w Polsce najbardziej infantylne i absurdalne.
W "Handlarzu cudów" ze załzawionymi oczami osadzonymi głęboko w trupio bladej, nalanej twarzy nie wydaje się wcale kandydatem do zbawienia. Nawet kiedy ubrany w anielsko błękitną marynarkę mówi drżącym głosem o swoim nawróceniu, jest w nim coś opryskliwego; pod fasadą grzeczności kryje się autentyczna szumowina. Kiedy krzyczy - z jego ust tryska ślina; kiedy tarza się po ziemi pijany - chce mu się splunąć w twarz. Ekranowa historia brzmi jak reportaż napisany przez ministranta do parafialnej gazetki, ale w osobie Stefana znajduje ona pewne zakotwiczenie. Sprawić, aby bohater wyjęty z żywcem z dwuwymiarowej przypowieści o synu marnotrawnym stał się człowiekiem z krwi i kości, to już tytaniczny wysiłek.
Zarówno w "Szalonym sercu" jak i "Handlarzu cudów" przez dziury w scenariuszu prześwituje talent odtwórców głównych ról. W materiałach prasowych dotyczących tego drugiego filmu można przeczytać: "To opowieść o podróży, która odmienia bohaterów. Co wyniknie ze spotkania tej trójki? Czego każde z nich nauczy się o sobie i o świecie? Udajmy się w tę filmową podróż przez pół Europy. Może i nas odmieni." We mnie po seansie nie zmieniło się nic. Wciąż uważam, że Polska to kraj, w którym roi się od świetnych aktorów, ale za to mniej jest w nim dobrych reżyserów. Szkoda, że taki potencjał się marnuje i może ktoś powinien w tej intencji udać się na pielgrzymkę.
5/10