Jak jest z aktorskimi adaptacjami animacji Disneya, każdy widzi. Budżet idzie w setki milionów dolarów, ale co z tego, skoro po drodze gubi się gdzieś cała magia. Szczególnie po katastrofalnej "Śnieżce" było trudno wyczekiwać remake'u "Lilo i Sticha". I proszę, dzień dziecka przyszedł w tym roku nieco wcześniej. "Lilo & Stitch" są nie tylko najlepszą aktorską adaptacją bajek Disneya - umówmy się, że tutaj nie ma za dużej konkurencji - ale też po prostu świetnym filmem.
Zjednoczona Galaktyczna Federacja rozpoczyna sąd na doktorem Jumbą Jookibą (Zach Galifianakis), który za sprawą nielegalnych eksperymentów powołał do życia Eksperyment 626 - niebezpiecznego futrzaka, będącego w rzeczywistości siewcą chaosu i zagłady. Stworzonko nie zamierza kończyć swojej egzystencji, ucieka więc z bazy Federacji w statku kosmicznym na najbliższą planetę, którą okazuje się Ziemia. Tam trafia pod opiekę Lilo (Maia Kealoha), samotnej sześciolatki z Hawajów, która bierze go za psa. Stitch, bo takie imię otrzymuje kosmita, zdaje sobie sprawę, że dziewczynka zapewnia mu ochronę przed ścigającymi go Jookibą i zafascynowanym Ziemią agentem Plaekleyem (Billy Magnussen). Nie spodziewa się jednak, że szybko zacznie mu zależeć na Lilo.
Podobnie jak animacja, dzieło Deana Fleischera-Campa, twórcy "Marcela Muszelki w różowych bucikach", wygrywa relacją tytułowych bohaterów. Stitch to samograj. Gdziekolwiek się pojawia, wprowadza chaos i destrukcję. Wystarczy wspomnieć jego przybycie na Ziemię, po którym w pierwszej kolejności kradnie meleksa i rujnuje hawajskie wesele. Z racji swej odporności na fizyczne obrażenia jest kopalnią slapstickowych gagów, które bawią, chociaż nie należą do najbardziej skomplikowanych.
Brawa należą się wcielającej się w Lilo Kealohi i prowadzącemu ją reżyserowi. Razem udało im się przedstawić sprytną dziewczynkę, w której buzuje wiele emocji — od chęci zabawy do poczucia wyobcowania. Wiarygodnie wypada zarówno natychmiastowa miłość, którą obdarza ona Stitcha, jak i powolne budowanie zaufania do niej u kosmity. Przy okazji razem stanowią wybuchowy duet, dostarczający masy dobrej zabawy.
Równie dobrze sprawdza się emocjonalna część fabuły. Lilo jest wychowywana przez starszą siostrę Nani (Sydney Elizebeth Agudong) po śmierci ich rodziców. Nastolatka stara się jak może, ale pewnych rzeczy nie przeskoczy. Nie da się jednocześnie być opiekunką, żywicielem rodziny i młodą kobietą, która potrzebuje także nieco swojej przestrzeni, ma właśne plany i ambicje, a przede wszystkim sama dopiero wchodzi w dorosłość. Twórcy wprowadzają do filmu zaskakująco dojrzałą historię o tym, że miłość czasem nie oznacza trzymania kogoś przy sobie, a chwilowa rozłąka nie jest zdradą lub bezradnym załamaniem rąk.
Wątek ten przypomina oryginał, ale pewne jego elementy zostały znacznie zmienione - moim zdaniem z bardzo dobrym skutkiem. Należy pochwalić twórców, że zamiast czołobitnie kopiować animację z 2002 roku, wchodzą z nią w dialog. Niektóre elementy dostosowują do dzisiejszych czasów, kilka przedstawiają w innym świetle, a z paru rezygnują zupełnie - między innymi z postaci ścigającego Stitcha Gantu. Z tego ostatniego powodu nowa wersja Jookiby okazuje się o wiele bardziej złowieszcza, chociaż nadal jest on dosyć nieporadny.
Swoją drogą komediowym złotem okazuje się duet Galifianakisa i Magnussena. Pierwszy wchodzi w sprawdzoną formułę pyszałka potykającego się co chwilę o swoje własne nogi, zaprezentowaną między innymi w czwartym sezonie "Zbrodni po sąsiedzku". Odkryciem okazuje się drugi z wymienionych jako hiperaktywny pasjonat ziemskich strojów i zwyczajów, zachwycony wszystkim, co zobaczy. Aktora kojarzę przede wszystkim z kina sensacyjnego, między innymi "Road House" i "Nie czas umierać", gdzie wcielał się w niezbyt lotnych i brutalnych cwaniaków. Okazuje się, że ma bardzo duży talent komediowy i chętnie zobaczę go w przyszłości w podobnych rolach.
Oczywiście nie obyło się bez wad. Miejscami kłują w oczy efekty specjalne. Szczególnie gdy bohaterowie z kosmosu (poza Stitchem) stają obok mieszkańców Ziemi. Sama narracja bywa czasem nieco chaotyczna niczym para tytułowych postaci. Podobnie jak u nich, serducho jest jednak zawsze po właściwej stronie, a całość, chociaż skierowana przede wszystkim do najmłodszych, nigdy nie przekracza granicy irytującego infantylizmu. To bajka, która dostarczy wszystkim odbiorcom masy zabawy i sporo wzruszeń. Nie ukrywam, podczas seansu miejscami wyłem jak na "Titanicu".
7,5/10
"Lilo & Stitch", reż. Dean Fleischer-Camp, USA 2025, dystrybucja: Disney, premiera kinowa: 23 maja 2025 roku