Najlepsze dokumenty
Reklama

"Amazing Grace: Aretha Franklin": Gdyby tak wyglądały msze [recenzja]

Jest rok 1972. Sydney Pollack anektuje na dwa dni Kościół Baptystów w dzielnicy Watts w Los Angeles. Towarzyszy mu ekipa filmowa - w tym liczni specjaliści od rejestracji dźwięku - i pięć kamer na taśmę 16 mm. Mając do dyspozycji ponad 20 godzin zgromadzonego wówczas materiału, przez ponad 40 lat ceniony, doświadczony reżyser i aktor, nie będzie w stanie ukończyć filmu.

Jest rok 1972. Sydney Pollack anektuje na dwa dni Kościół Baptystów w dzielnicy Watts w Los Angeles. Towarzyszy mu ekipa filmowa - w tym liczni specjaliści od rejestracji dźwięku - i pięć kamer na taśmę 16 mm. Mając do dyspozycji ponad 20 godzin zgromadzonego wówczas materiału, przez ponad 40 lat ceniony, doświadczony reżyser i aktor, nie będzie w stanie ukończyć filmu.
Kadr z filmu "Amazing Grace: Aretha Franklin": /materiały prasowe

Czyj to był pomysł, tego już dziś tak naprawdę nikt nie wie. Wersji jest kilka, bo każdy po latach ma swoją. Kto kogo namówił na realizację filmu? Nie wiadomo... Jedno jest pewne, 12 i 13 stycznia w słynnym na całą Kalifornię Baptystycznym Kościele New Bethel Aretha Franklin nagrywała jeden ze swoich najważniejszych koncertowych albumów "Amazing Grace". Płyta, wydana przez Atlantic Records,  ukazała się 1 czerwca tego samego roku. Ponad 80 minut ekstraktu z gospel, soulu i rhythm and bluesa podbiło serca nie tylko zgromadzonych tłumie wierzących, był to przede wszystkim ponadczasowy dar dla fanów muzyki. Kto zobaczy wchodzący właśnie na ekrany polskich kin film, doświadczy tego, z jak niezwykłym oddaniem i pasją śpiewała Franklin. To było misterium. Mick Jagger, obecny podczas dwudniowych koncertów - zresztą przewija się w filmie Sydneya Pollacka - miał powiedzieć po zakończeniu nagrań: "Gdyby tak wyglądały msze, każdy byłby wierzący"!

Reklama

Wróćmy jednak do samych koncertowych nagrań. Sydney Pollack w 1972 roku to już jest ceniony twórca. Ma na koncie nominacje do Złotego Globu i Oscara (za film z 1969 roku "Czyż nie dobija się koni?" z Jane Fondą w roli głównej), jest laureatem nagrody Emmy, a w maju 1972 roku - cztery miesiące po nagraniach w New Bethel - jego film "Jeremiah Johnson" z tytułową rolą Roberta Redforda pokazywany jest w konkursie głównym prestiżowego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes. Co więc u licha dzieje się z dwudniowym materiałem koncertowym?

Sydney Pollack - na co dzień obowiązkowy i reżysersko bardzo precyzyjny oraz świadomy narzędzi, jakimi dysponuje - tym razem poległ wobec ilości zgromadzonego materiału. Ponoć filmowcy poszli wtedy na żywioł. Nie było nikogo odpowiedzialnego za script (spisywanie i zaznaczanie czasu ujęć i scen, kolejności i długości ich trwania oraz ewentualnych dubli; zwyczajowo znajduje się tu też informacja na temat zapisu dźwiękowego całego nagrania i dane na temat tego, z której kamery pochodzą poszczególne ujęcia i sceny), nie było także klapsa, który katalogowałby ilość ujęć i scen z pięciu kamer oraz ich następstwo względem siebie. Wobec powyższego naprawdę trudno było późnej, podczas montażu, zsynchronizować dźwięk z obrazem. Próbowano kilkakrotnie, ale nikt nie miał cierpliwości. Tu ciekawostka, wobec ogromu materiałów i niemożności połączenia ich w całość, w pewnym momencie zatrudniono eksperta - dyrygenta chóru obecnego podczas wystąpienia Franklin w kościele New Bethel - który czytając z ruchu warg piosenkarki, podjął się dopasowania konkretnych scen do nagranego dźwięku. Eksperyment też się nie powiódł, po 3 miesiącach zawieszono prace. Udało się zsynchronizować jedynie 150 minut nagrań. Ten materiał nie stanowił jednak jakiegokolwiek porządku, to były strzępki i wyimki z różnych, często bardzo odległych od siebie, momentów koncertu.

Czas na zmontowanie całości się kończył, wytwórnia nie chciała dłużej czekać z zapowiadanym od miesięcy albumem. Płyta ukazała się na rynku, i choć promowano ją w duecie z filmem dokumentalnym, całe wydarzenie trzeba było odwołać. Oczywiście brak filmu na niczym nie zaważył - album sprzedał się w milionach egzemplarzy.  O dokumencie zapominano z kolejnymi latami...

Tyle że to nie do końca prawda! Sydney Pollack myślał z czułością o swoim niedokończonym dziele przez te wszystkie lata, nie miał jednak czasu, by do niego powrócić. Mając mnóstwo innych zobowiązań - filmowych i reżyserskich - nie podjął się ponownej próby jego montażu. Szczęśliwie w pewnym momencie poznał Alana Elliotta, kompozytora i producenta. W 2007 roku umierający na raka Pollack przekazał młodszemu koledze wszystkie prawa i materiały do filmu. W ten sposób, po ponad 40 latach, projekt dokumentalny "Amazing Grace: Aretha Franklin" został ukończony. Ekipa Elliotta - ponad 60 osób - pracowała nad filmem dwa lata komponując dźwięk z obrazem. A w rubryce "reżyser" widnieją dziś obaj panowie: Alan i Sydney. I tylko malkontenci trochę narzekają: szkoda, że do premiery dochodzi tak późno, ani Sydney ani Aretha jej nie doczekali.

Film jest niezwykły. I choć w paru miejscach najbardziej wnikliwi obserwatorzy i specjaliści od muzyki widzą rozjazd fonii i wizji, to energia, żarliwość i szczerość przekazu są tak wielkie, że człowiek po prostu poddaje się tej muzycznej uczcie. Widać tu wysiłek prostej kobiety, która śpiewa o istocie swojego człowieczeństwa. A nie zapominajmy, że życie Franklin było ciężkie. Nie była gwiazdą, nie czuła i nie zachowywała się jak celebrytka - a przynajmniej jeszcze nie w 1972 roku. "Królowa soulu" urodziła swoje pierwsze dziecko, mając 12 lat. Przez długi czas zmagała się z uzależnieniami, nieudanymi związkami, samotnością. Ostatecznie pokonał ją rak trzustki. Mało kto wie, że Aretha - wychowywana głównie przez babcię - była w dużej mierze samoukiem. Na fortepianie nauczyła się grać ze słuchu. Mając 14 lat, już koncertowała i nagrywała płyty. W dużej mierze jej młodzieńczy śpiew miał wyrażać tęsknotę za matką - był w pewnym sensie terapią, ale i świadectwem żarliwej wiary. To właśnie dzięki wierze Aretha przetrwała najtrudniejsze momenty w życiu. Jej matka zmarła, gdy dziewczynka miała zaledwie 10 lat. I choć całe życie deklarowała że macierzyństwo daje jej niezwykłą moc, prawda była ponoć mocno odległa od jej zapewnień.

Dziś, gdy patrzymy na idealne twarze wokalistek, które po czterech godzinach koncertowania na wielkich halach prezentują nieskazitelny makijaż oraz posągowe, wystudiowane pozy, wspomnijmy przejmująco prawdziwą Arethę z New Bethel. Pot, łzy, śmiech, rozmazany makijaż, wymięta pod koniec koncertu suknia... To być może najcenniejsze świadectwo w sztucznie dziś wykreowanym świecie rozrywki - kronika aktu tworzenia bez retuszu. Jakość śpiewu Franklin jest niczym artefakt. Prostota jej obecności "tu i teraz" oraz niczym niewzruszona koncentracja dotykają jak mało które współczesne wystąpienia. Jej wierzę. Wierzę w nią.

9/10

"Amazing Grace: Aretha Franklin", reż. Sydney Pollack, Alan Elliott, USA 2018, dystrybutor: MusiCine, premiera kinowa 15 listopada 2019 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Amazing Grace: Aretha Franklin
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy