Ucho Prezesa
Reklama

Mikołaj Cieślak nie tylko o "Uchu Prezesa": Nie pcham się tam, gdzie nie pasuję

Od 25 lat zarabia na życie jako satyryk i wciąż woli żartować z ludzi niż z nich szydzić. Uważa, że zadaniem satyryków w "Uchu Prezesa" nie jest odtwarzanie autentycznych wydarzeń, ale kreowanie nowego, choć prawdopodobnego świata.

Od 25 lat zarabia na życie jako satyryk i wciąż woli żartować z ludzi niż z nich szydzić. Uważa, że zadaniem satyryków w "Uchu Prezesa" nie jest odtwarzanie autentycznych wydarzeń, ale kreowanie nowego, choć prawdopodobnego świata.
Mikołaj Cieślak /AKPA

Początki Kabaretu Moralnego Niepokoju sięgają roku 1993, czyli czasów pana studiów polonistycznych. Miał pan szczęście - spotkał pan tak wielu podobnie myślących ludzi za jednym zamachem.

Mikołaj Cieślak: - Zdecydowanie. Szczęściem jest też, że mimo upływu tylu lat nie pozabijaliśmy się nawzajem. Nikt nikogo nie udusił ani nie otruł. Pojawiają się konflikty i animozje, ale najważniejsze, że możemy razem pracować. Wspólna praca dalej nas kręci.

Kto jako pierwszy wpadł na pomysł założenia kabaretu?

- Wydaje mi się, że Robert Górski. Wydawaliśmy gazetę literacką, a on zawsze miał takie ciągoty, żeby pisać nie tylko o rzeczach poważnych. Najpierw robiliśmy satyryczne wstawki na Dni Polonistyki w ramach wygłupu. Po 1996 r. okazało się, że w sumie można kabaret pociągnąć dalej. Ale utrzymywać się z tego zajęcia udało nam się dopiero po 8-9 latach. Długo pracowałem w agencjach reklamowych i redakcjach gazet, a nie jako kabareciarz.

Kiedy z półamatorskiego kabaretu przerodziliście się w gwiazdy estrady?

- Robiliśmy "Tygodnik Moralnego Niepokoju". Odszedłem już wtedy z agencji reklamowej, a bilety na nasze występy powoli zaczęły się sprzedawać. Nie były to żadne kokosy, ale średnią krajową z kabaretu byliśmy w stanie uzyskać. Najważniejsze, że mogliśmy żyć z tego, o czym od kilku lat marzyliśmy. W życiu muzycznym momentem przełomowym najczęściej jest przebój - ludzie orientują się, że to ty jesteś odpowiedzialny za ten hit. Podobnie w kabarecie. Pierwszym naszym przebojem był skecz "Lachony" wykonany na festiwalu w Opolu w 2005 r. Potem była "Wizyta księdza", a w 2008 r. "Drzwi" rozbiły bank.

Znajomość Mickiewicza i Słowackiego przydaje się, gdy podśmiewacie się z przywar Polaków?

- Oczywiście, bo kontekst literacki powoduje, że nawet w słabym żarcie można znaleźć dodatkową wartość, jakąś refleksję. Ale nawet w kabarecie nie wszystko musi być śmieszne, dlatego czasem pozwalamy sobie na mówienie ludziom rzeczy bardziej poważnych.

Chodzi o to, żeby poważne kwestie dowcipnie pointować?

Reklama

- W kabarecie wszystko opiera się na kontraście. Widzowie przez chwilę muszą mieć wrażenie, że mówimy serio, później nagły zwrot wywołuje śmiech. Nawet świetne przebranie - powiedzmy, wielkiego ogórka albo Gucia i Pszczółki Mai - może być zabawne tylko przez pięć sekund. Potem szok mija i liczy się tekst. Skeczem, gdzie dwóch facetów w marynarkach po prostu ze sobą rozmawia, są "Drzwi". Nic wielkiego: rozmowa dotyczy kupna drzwi, a działa. To fajne, gdy nie trzeba niczego sztucznie podkręcać rekwizytami.

Chyba trudno wciąż zaskakiwać stałą publikę?

- Łatwo nie jest. Czasem mam wrażenie, że przerobiliśmy wszystko. Pomyśleliśmy, żeby wziąć skecze sprzed 20 lat, podrasować je, a widownia będzie myślała, że są nowe. Żartuję, ale rzeczywiście mamy w planie trasę "The Best of".

Po latach na scenie musicie sięgać po ostrzejsze środki?


- Nie chcemy eskalować przekleństw albo kontrowersyjnych tematów. Wulgaryzmy i dosadność zostawiamy stand-upowi, który ostro wchodzi w polskie realia. My staramy się trzymać tego, co robiliśmy do tej pory.

Pana przyjaźń z Robertem Górskim trwa od lat. Wytrzymujecie ze sobą?

- Jakoś jeszcze tak. On mnie nie lubi, bo pokazuje mi do przeczytania swoje teksty, a ja je krytykuję, co nie jest przyjemne dla twórcy. Gdy Robert słyszy: "To w ogóle nie jest śmieszne. Tamto trzeba skrócić, a to nikogo nie zainteresuje", ma mnie dosyć. Na tym w dużej mierze polega nasza współpraca: on pisze, a ja mu przeszkadzam. Nasza znajomość polega również na mówieniu sobie rzeczy, których druga strona nie chciałaby usłyszeć. Gdybyśmy tego nie robili, to pewnie nic byśmy razem nie stworzyli.

Widujecie się również prywatnie?

- Ze względu na zdrowie psychiczne nie spotykamy się zbyt często poza pracą - musimy od siebie odpocząć. Już sporo rzeczy sobie powiedzieliśmy. Często jesteśmy w trasie jakieś 3-4 dni w tygodniu, więc w czasie wolnym raczej się do siebie nie odzywamy. Chyba że wypadnie coś pilnego.

"Ucho Prezesa" to dla panów odskocznia od kabaretowej rutyny?

- Każdy z nas ma doświadczenia teatralne, zdobyliśmy je dzięki długiej pracy z reżyserem. Bez niej bezpośrednie przejście z kabaretu do serialu nie byłoby możliwe. Reżyserzy często traktowali nas dosyć brutalnie, obdzierając z maniery kabaretowej i charakterystycznego dla niej grepsowania. Mieliśmy więc coraz mocniejsze przekonanie, że stać nas na coś więcej niż estradowy show - na satyryczny program z udziałem aktorów. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, o czym miałby być, aż Robert zaproponował temat i tytuł "Ucho Prezesa". Napisał pierwsze cztery odcinki i powiedział: "Weź znajdź aktorów". Zgodziłem się i poszło. Jak widać, wyprodukowanie hitu w sieci to nic trudnego. Zrobiliśmy "Ucho..." za własne pieniądze, żeby nikt nie mówił, co nam wolno, a czego nie wolno.

Z władzy chyba łatwiej się śmiać?

- Tak, a ta władza ma na dodatek wiele wyrazistych postaci. Chociaż teraz, po zmianie rządu, przybyło osób trochę mniej rozpoznawalnych. Można znaleźć aktorów podobnych z wyglądu do poszczególnych ministrów, ale trudniej niż dotychczas zobaczyć w nich cechy charakterystyczne. Dobry aktor sobie poradzi, jednak najważniejsze, żeby ludzie w lot zrozumieli, kim jest dana postać. To tym trudniejsze, że nie używamy nazwisk. Mamy Janka, Dawida, Jacka, Krzyśka, więc istnieje ryzyko, że w końcu nikt nie będzie wiedział, kto jest kim.

Minister obrony narodowej Antoni zniknie z serialu - tak jak z rządu?

- Nie, jest zbyt mocną, barwną postacią, żeby go odsunąć na boczny tor.

Krytycy "Ucha..." uważają, że serial pomaga rozładować napięcie społeczne, co sprzyja rządzącym, i ociepla wizerunek władzy.

- Ale przecież my jedynie pokazu jemy pewne zjawiska. Nie mamy możliwości - i nie chcielibyśmy jej mieć - żeby wymienić władzę, która nam się nie podoba. Byłoby bardzo groźne, gdyby internetowy show mógł obalić rząd. Władzę zmienia się w wyborach. Jednak jeśli "Ucho Prezesa" spowoduje, że ludzie bardziej zainteresują się polityką i świadomie pójdą głosować, będzie można mówić o naszym sukcesie. Jednak w żaden sposób nie chcemy wprost dyktować ludziom wyborów.

Żartujecie z polityków, ale odcina się pan od politycznego hejtu.

- Bo to, co widzę, mnie przeraża. Staram się zachować rozsądek, bo rzeczywistość nie jest czarno-biała. Dlatego komentuję, nie hejtuję.

Wzajemna pogarda obu stron politycznego sporu nie jest wodą na młyn satyryka?

- W kabarecie nawet do najbardziej nielubianej postaci trzeba podchodzić jak do człowieka. Nie przepadam za bohaterami pisanymi nienawistnie, podszytymi jadem. Trzeba po prostu lubić ludzi. Jeżeli się ich nie lubi, trudno tworzyć satyrę.  Plusem "Ucha Prezesa" jest to, że krytykujemy i władzę, i opozycję - choć władzę bardziej, bo taka jest rola satyryków - ale z życzliwością dla świata. Nie chcemy ludzi zasmucać, tylko w żartobliwy sposób zwracać im uwagę na ważne kwestie. Ironia i żart czasem znacznie lepiej działają niż dramatyczne deklaracje "Polska zaraz upadnie!".

W "Uchu Prezesa" szykują się nowi bohaterowie?

- Oczywiście, będą to wręcz kluczowe postacie. Uważam, że są śmieszne, a zagrają je wybitni aktorzy.

Obsada jest już skompletowana?

- No właśnie brakuje nam odtwórczyni jednej z ważnych kobiecych postaci. Miałem na celowniku dwie genialne aktorki, ale akurat jedna jest zajęta we Wrocławiu, a druga ma zdjęcia na planie, i nie mogą. To okropne uczucie, wiedzieć, że ktoś nadałby się idealnie do naszego serialu, ale akurat nie może wystąpić.

Ostatnio możemy pana oglądać w serialu "Za marzenia". Gra pan tam czarny charakter.

- Badam nowe tereny aktorstwa - i to jest miła eksploracja. Dużo się uczę dzięki pracy na planie tego serialu. Anielak jest zły i nieprzyjemny. Jego relacje z bohaterką graną przez Maję Bohosiewicz są stale napięte. Lubię takie role, a do tej pory właściwie nie miałem okazji ich grać. Jest też tutaj trochę lekkiej komedii sytuacyjnej, a postać, w którą się wcielam, jest po ludzku prawdziwa. Przynajmniej mam nadzieję, że tak udaje mi się ją zagrać. Anielak ma też rys komediowy, bo w serialu, w którym mówi się czasem o smutnych, życiowych sprawach, potrzebne są momenty mniej serio, żeby złapać oddech.

Może w następnej kolejności spróbowałby pan zagrać amanta?

- Mniej więcej orientuję się, jakie są moje możliwości. Nie pcham się tam, gdzie nie pasuję. Amant w moim wykonaniu byłby niewiarygodny.

Tomasz Gardziński

To i Owo
Dowiedz się więcej na temat: Mikołaj Cieślak
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy