Oscary 2011
Reklama

Oscary: Colin Firth może przegrać?

Specjaliści i bukmacherzy są zgodni: statuetka Oscara dla najlepszego aktora powędruje w tym roku do Colina Firtha za rolę w "Jak zostać królem". Brytyjski aktor ma jednak jednego poważnego konkurenta, z którym... przegrał już w ubiegłym roku.

Aktorka rywalizacja o tegorocznego Oscara tylko na papierze wygląda na z góry rozstrzygniętą. Fakty są bowiem niezbite: Colin Firth wygrał dotychczas wszystko, co było do wzięcia za swą rolę jąkającego się monarchy Jerzego VI w dramacie "Jak zostać królem". Aktor ma już na półce statuetkę Złotego Globu, wyróżnienie BAFTA oraz uznanie Stowarzyszenia Aktorów Kinowych (Screen Actors Guild).

Dlaczego Firth jest w tym roku pewniakiem? Po pierwsze - wciela się w postać z wadą wymowy. Po drugie - gra króla. Sam aktor jest świadomy atutów swej ostatniej roli. "Wygląda na to, że w gronie członków Amerykańskiej Akademii Filmowej panuje przekonanie, że jeśli grasz kogoś chorego, chromego albo niepełnosprawnego, to spełniasz jakieś niepisane wymagania do tej nagrody" - mówił w jednym z wywiadów.

Reklama

Zacytował też amerykańskiego komika Billa Mahera, który usłyszawszy o obrazie "Jak zostać królem", miał wykrzyknąć: "Film o angielskim królu i wadzie wymowy? Po co w ogóle zawracać sobie głowę urządzaniem ceremonii Oscarów?".

W ubiegłym roku Colin Firth także był nominowany do Oscara. Doceniono go za rolę w "Samotnym mężczyźnie" debiutanta Toma Forda, opartej na powieści Christophera Isherwooda historii tytułowego homoseksualisty. Kreacja ta uznawana była za najlepszą w jego dotychczasowej karierze, jednak brytyjski aktor musiał uznać wyższość Jeffa Bridgesa, który z gitarą w ręce wyśpiewał sobie statuetkę Akademii za rolę w "Szalonym sercu".


W tym roku Bridges ponownie staje do rywalizacji z Firthem, tym razem nominowany za rolę w "Prawdziwym męstwie" braci Coen, w którym zagrał zapijaczonego szeryfa Roostera Cogburna. Zabawny zbieg okoliczności, za tę samą kreację w filmie Henry'ego Hathawaya z 1969 roku jedynego Oscara w swojej aktorskiej karierze otrzymał legendarny John Wayne.

Mimo iż bracia Coen upierają się, że ich film nie jest remakiem tamtego westernu, tylko ekranizacją literackiego pierwowzoru Charlesa Portisa, dodają przy okazji, że w ich wersji o wiele łatwiej dostrzec czarne poczucie humoru oryginału. Angielski król z wadą wymowy, czy amerykański szeryf z problemami alkoholowymi, którego nie sposób nie lubić? - członkowie Akademii nie muszą wcale być jednomyślni.


Jeff Bridges nie jest jednak - paradoksalnie - najpoważniejszym konkurentem Colina Firtha. Nie bez szans jest bowiem także hiszpański aktor Javier Bardem, dla którego - świadczy to o wielkiej popularności wśród członków Akademii - jest to już trzecia nominacja do Oscara. Hiszpan triumfował już raz, zdobywając statuetkę dla najlepszego aktora drugoplanowego za "To nie jest kraj dla starych ludzi".

Tegoroczna nominacja jest jednak dla Bardema o wiele ważniejsza, otrzymał ją bowiem za rolę w hiszpańskojęzycznym filmie "Biutiful" Alejandro Gonzaleza Inarritu. Akademia rzadko wyróżnia tak prestiżową nominacją aktora, który w filmie nie wypowiada ani słowa w języku angielskim. Jeśli już jednak decyduje się na wyróżnienie takich występów, kończy się to zazwyczaj także przyznaniem statuetki. Ostatnim aktorem, który zdobył Oscara dla najlepszego aktora za rolę w nieanglojęzycznym filmie był Roberto Bengini, uhonorowany w 1998 roku za "Życie jest piękne".

W przypadku Bardema ważny jest również pozafilmowy kontekst. W styczniu na świat przyszło pierwsze dziecko aktora, którego mamą jest kolejna ulubienica Hollywood - Penelope Cruz. W "Biutiful" Bardem wciela się zaś w postać człowieka, który dowiaduje się, że zostało mu kilka tygodni życia. Nagły szok próbuje oswoić w relacji ze swoimi dziećmi. Brzmi nie dość wystarczająco w stylu Hollywood? Javier Bardem - ojciec wcale nie stoi więc w tegorocznej rywalizacji o Oscara na straconej pozycji.

Pomijanie w przedoscarowych spekulacjach Jamesa Franco - odtwórcy głównej roli w "127 godzinach" Danny'ego Boyle'a - również wygląda na lekkomyślne uchybienie. Od żadnego z nominowanych w tym roku aktorów filmy, w których występują, nie zależą tak bardzo, jak właśnie w przypadku Franco. "127 godzin" to właściwie "one man show", którego niekwestionowaną gwiazdą jest James Franco.

Nietypowa jak na dynamiczne kino akcji historia opowiada bowiem o Aronie Ralstonie, który podczas jednej z wycieczek wspinaczkowych do pozostającego na pustkowiu kanionu, zostaje unieruchomiony, przytrzaskując sobie rękę wielkim głazem. Tytuł filmu odnosi się do czasu, który bohater "127 godzin" spędził samotnie w pułapce, dopóki nie zdecydował się na drastyczny krok odcięcia unieruchomionej ręki.

Sukces filmu Boyle'a zawdzięcza wiele nie tylko innowacyjnemu pomysłowi wykorzystania pracy dwóch operatorów w jednym filmie, lecz przede wszystkim pełnej energii kreacji Jamesa Franco, który samotnie dźwiga na swych barkach ciężar "127 godzin".


Ostatniemu z nominowanych w tym roku aktorów - Jessemu Eisnebergowi - daje się najmniej szans na triumf podczas oscarowej gali. W filmie "The Social Network" w reżyserii Davida Finchera Eisenberg wciela się w postać założyciela serwisu społecznościowego Facebook - Marka Zuckerberga.

Co ciekawe, aktor i kontrowersyjny milioner po raz pierwszy spotkali się dopiero po premierze filmu w programie satyrycznym "Saturday Night Live". "To ciekawe, na czym skoncentrowali się twórcy tego filmu. Mam wrażenie, że każda koszula czy bluza, jakie nosił tam mój bohater, wisi u mnie w szafie" - powiedział wówczas z właściwą sobie złośliwością twórca Facebooka.

Czasy się zmieniają, a my wraz z nimi... Kiedyś nie do pomyślenia było, aby aktor odtwarzający jakąś żyjącą postać, nie próbował skonfrontować się z pierwowzorem swojego bohatera w ramach przygotowań do filmu. Być może dzisiaj wystarczy dodać go do grona znajomych na Facebooku...

Nieco mniej pasjonująca rywalizacja czeka nas w kategorii "najlepszy aktor drugoplanowy". Mimo że Geoffrey Rush tworzy w "Jak zostać królem" kreację dorównującą wielkością tytułowej roli Colina Firtha, to Christian Bale w obrazie "Fighter" po raz kolejny w swojej karierze wciela w życie doktrynę słynnej Metody, wyniesionej z legendarnej szkoły aktorskiej Lee Strasberga, która polega na fizycznym przeżywaniu odtwarzanej przez aktora postaci. Drastycznie odchudzony na potrzeby swojej roli, tworzy najbardziej efektowną kreację w swojej dotychczasowej karierze, przyćmiewając odtwórcę głównej roli Marka Wahlberga.

Głosy ekspertów w Europie i za Oceanem podzieliły się: Złoty Glob powędrował do Bale'a, laureatem nagrody BAFTA został Rush. Jeśli jednak gwiazdor "Fightera" nie zdobędzie Oscara, publiczność w Kodak Theatre najprawdopodobniej przyjmie ten werdykt z podobnym wzburzeniem, które towarzyszyło porażce Mickeya Rourke'a ("Zapaśnik") z Seanem Pennem ("Obywatel Milk") w 2009 roku.

Kandydatury: Jeremy'ego Rennera ("Miasto złodziei"), Marka Ruffalo ("Wszystko w porządku"), a zwłaszcza gwiazdy niezależnego dramatu "Do szpiku kości" - Johna Hawkesa - należy traktować w tym roku jako ewentualną zapowiedź przyszłych triumfów tych artystów. Dla nich samych znalezienie się w ścisłym gronie nominowanych powinno być już wystarczającą nagrodą.

Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej zostaną wręczone 27 lutego, w Kodak Theatre w Los Angeles. Transmisję z 83. gali wręczenia Oscarów przeprowadzi - jako jedyna polska stacja telewizyjna - Canal+.

Zobacz nasz raport specjalny poświęcony Oscarom!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Oscary | Statuetka Oscara
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy