Najlepsze dokumenty

"Kolektyw": System kontra obywatel [recenzja]

Kadr z filmu "Kolektyw" /HBO /materiały prasowe

Wśród doniesień o zakupach medycznych u handlarza bronią, błędach w systemie szczepień, kłopotach z dostawami tlenu dla pacjentów i bitwach o intratne stanowiska w spółkach skarbu państwa - "Kolektyw" ogląda się z poczuciem przerażająco złowrogiej swojskości i aktualności. Ten film - nominowany do dwóch Oscarów - nie bierze jeńców. Ta rzeczywistość przeraża. Dusi. Chwilami pozbawia jakiejkolwiek nadziei.

W matni, w środek której zabiera nas reżyser Alexander Nanau, widz w Polsce (i zapewne w każdym innym postkomunistycznym kraju, ale może też i w Brazylii) poczuje się "jak w domu", choć prawdopodobnie wolałby zmienić adres, a na pewno chciałby, żeby pokazywane na ekranie problemy oddalone były od niego o lata świetlne. A jednak znamy je doskonale - wystarczy włączyć pierwszy lepszy serwis informacyjny, zajrzeć do gazety. Nazwiska inne, sytuacje pozornie też, ale jądro mechanizmów aż nazbyt klarowne.

Rumunia na pewno nigdy nie kojarzyła się z wzorcową demokracją i służbą zdrowia. Nicolae Ceaușescu zniszczył wszystko, co tylko mógł. Trzy dekady na naprawę to ewidentnie za mało. Od lat kraj ten zajmuje najgorsze miejsca w Unii Europejskiej w rankingu Transparency International, obrazującym percepcję korupcji w sektorze publicznym (nie, żeby Polska mogła się tu pochwalić pozycją kraju od korupcji wolnego, acz wypada nieco lepiej niż pozostałe kraje dawnego bloku wschodniego). W eseju dla "Guardiana" (publikacja 6 kwietnia 2021) Alexander Nanau razem ze współautorką "Kolektywu" Antoanetą Opriș pisze: "W Rumunii korupcja i niekompetencja są uważane za elementy kultury, które współtworzą tożsamość narodową. Kolejne pokolenia dorastały, kpiąc z nich i jednocześnie nazbyt łatwo je akceptując, nawet po upadku komunizmu. Wraz z nastaniem demokracji wymyśliły własne prawa i zbudowały własne instytucje - tworzące warunki dla wielu 'nieszkodliwych' nieprawidłowości w systemie. Łapówkarstwo jest tylko jednym z wielu przykładów". "Kolektyw" nie szuka jednak przyczyn. Pokazuje skutki - odkrywa pajęczynę korupcyjnych powiązań. Skala poraża i przeraża.

Reklama

"To jest tak nieprawdopodobne, że mogą nas uznać za wariatów" - mówi jedna z filmowanych dziennikarek z grupy rozpracowującej sprawę pożaru w klubie Kolektyw (Colectiv) w Bukareszcie, od którego wszystko się zaczyna. Tragedia, do której doszło 30 października 2015 roku, niespodziewanie odsłoniła gangrenę toczącą cały system opieki zdrowotnej w Rumunii. Opcja odcięcia chorej kończyny nie wchodzi w grę, bo zakażenie toczy dosłownie cały organizm.

Ogień pojawił się w czasie koncertu grupy metalowej Goodbye to Gravity. Kolektyw był nowym lokalem w starej miejscówce - został otwarty w 2013 roku w budynku dawnej fabryki obuwniczej. 27 osób zginęło na miejscu. 37 - umarło w szpitalach. 180 zostało rannych. Muzycy również znaleźli się wśród ofiar - tylko jeden przeżył. Nieprawidłowości związane z zabezpieczeniem miejsca (łatwopalne materiały, brak wyjść ewakuacyjnych) i przygotowaniem koncertu (efekty pirotechniczne) okazały się niczym, w stosunku do tego, o czym Rumuni dowiedzieli się w kolejnych miesiącach. Rozwścieczyło ich to tak bardzo, że wyszli na ulice. Socjaldemokratyczny rząd został zmuszony do dymisji, a w jego miejsce powołano niezależnych technokratów z rocznym mandatem na władzę - do czasu nowych wyborów.

Alexander Nanau zdecydował się na bardzo wciągającą formę dokumentu - widz nie obserwuje wydarzeń z zewnątrz, trafia w sam środek dziennikarskiego śledztwa prowadzonego przez redakcję "Gazeta Sporturilor" (głównie, choć nie jedynie przez reportera Catalina Tolontana). Kamera wchodzi też do gabinetu świeżo powołanego ministra zdrowia Vlada Voiculescu (to się nazywa transparentność - tylko takiej sobie u nas życzyć), który ma cały "bałagan" posprzątać. Tylko że to stajnia Augiasza. Odrzucenie jednej kupy łajna odsłania kolejną, i jeszcze jedną, i tak bez końca.

Po pożarze pojawia się sprawa śmierci uczestników koncertu w szpitalach. Mało który kraj byłby w stanie poradzić sobie z tak dużą liczbą poparzonych ofiar, na pewno nie Rumunia, ale rząd ociąga się z przyjęciem pomocy z zagranicy. Ba! Nawet w sytuacji, kiedy rodziny załatwiają swoimi staraniami miejsca w Austrii, Niemczech, Francji, ociąga się z procedurą zezwalającą na wywóz chorych z kraju, publicznie twierdząc, że sytuacja jest pod kontrolą. Nic to... W kolejnych tygodniach umierają ludzie, których poparzenia nie były rozległe, a rokowania dobre. 10% ciała - medycyna potrafi sobie z takimi obrażeniami poradzić. Nie one powodują zgon, a zakażenia bakteryjne, w tym najgorszym z zarazków - pałeczką ropy błękitnej. U jednej z pacjentek odnaleziona zostaje nawet w uchu.

Dziennikarze drążą. Informator podrzuca trop: zła jakość środków do dezynfekcji. Jeden biznesmen, Dan Alexandru Condrea i jego firma Hexi Pharma, zaopatruje niemal wszystkie szpitale w Rumunii. Reporterzy przekazują płyny do badania w laboratorium. Deklarowane na etykietach stężenia nijak nie mają się do zawartości butelek: 1,17% - zamiast 12%.

Stary minister zdrowia odrzuca wyniki jako... przeprowadzone przez laboratorium bez akredytacji. Pod naciskiem opinii publicznej zarządza kontrolę, ale zleca ją ludziom, którzy odpowiadają za zaniedbania - nie niezależnej, zewnętrznej instytucji. Gdy dziennikarze nie dają za wygraną, punktują kuriozalność takiej procedury, oburzony rzuca: "Mamy poprosić ufoludki o wykonanie tych testów, szanowny panie?". Potem jeszcze opowiada o - skąd my to znamy - "medialnej nagonce", która niczemu nie służy. Jego magiczne zaklęcia nie pomagają, traci stanowisko, a kierownictwo ministerstwa obejmuje Vlad Voiculescu, który wcześniej zajmował się prawami pacjentów.

Kilka razy w czasie seansu musiałam zrobić przerwę, żeby odetchnąć. Patryk Vega miałby tu w czym wybierać - starczyłoby mu na kilka filmów: personel medyczny zasłaniający pacjentom twarze, aby ich nie widzieć (są tu ujęcia, których nie sposób zapomnieć i nie sposób uwierzyć, że coś takiego dzieje się w europejskim kraju w XXI wieku), tajne służby, firmy na Cyprze, ordynatorzy i dyrektorzy klinik, profesorowie, przy których zachowaniu przemoc z polskich szkół teatralnych to jakieś niewinne zabawy, ustawiane przetargi, akredytacje wydawane pod przymusem, dyplomy za odpowiednią łapówkę, miliony euro, przepływające przez gabinety i wiele, wiele innych. A im bardziej Voiculescu stara się coś zmienić, z tym większym atakiem na swoją osobę się spotyka. "Sprzedaje rumuńskie płuca do Wiednia", słyszy raz z telewizji na swój temat. Catalin Tolontan też zresztą słyszy, że sieje zamęt...

Jedną z najbardziej gorzkich i zarazem wybrzmiewających na długo po seansie scen "Kolektywu" jest rozmowa Voiculescu ze współpracowniczką, lekarką. "Jak u diabła można to rozwiązać? - pyta. Po wyborach traci stanowisko...

Do dziś nikt z odpowiedzialnych za tragedię w Kolektywie nie trafił za kratki - dowiadujemy się z artykułu Nanau i Opriș dla "Guardiana". Zapadły wyroki wobec właścicieli klubu, ale toczą się postępowania apelacyjne. Część spraw w ogóle nie trafiła jeszcze na wokandę. W ubiegłym roku 10 pacjentów z Covid-19 zginęło w pożarze w szpitalu ICU. 23 grudnia 2020 roku Voiculescu został ponownie mianowany na stanowisko ministra zdrowia. Jak długo przetrwa tym razem?

"Kolektyw" otrzymał dwie nominacje do Oscara - dla najlepszego filmu międzynarodowego oraz dla najlepszego dokumentu. Dobrze, że nie powstał w Polsce? Mógłby powstać w Polsce? Hmmm...

8,5/10

"Kolektyw" (Colectiv), reż. Alexander Nanau, Rumunia 2019, film dostępny na platformie HBO GO.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: HBO Max
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy