46. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni
Reklama

Gdynia 2021: Bez bankietów, bez fajerwerków

Skromna, zorganizowana w sanitarnym reżimie pandemicznym gala, oficjalnie rozpoczęła w poniedziałek 46. edycję Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Ogłoszona ze sceny Teatru Muzycznego przez dyrektora imprezy Leszka Kopcia druzgocząca uwaga o tegorocznej rezygnacji z festiwalowych bankietów przyćmiona jednak została przez wrażenie, że najlepszym filmem pierwszego dnia festiwalu było zrealizowane ponad 60 lat temu "Zezowate szczęście" Andrzeja Munka. Na szczęście mogliśmy też obejrzeć "Moje wspaniałe życie" Łukasza Grzegorzka ze świetną rolą Agaty Buzek.

Skromna, zorganizowana w sanitarnym reżimie pandemicznym gala, oficjalnie rozpoczęła w poniedziałek 46. edycję Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Ogłoszona ze sceny Teatru Muzycznego przez dyrektora imprezy Leszka Kopcia druzgocząca uwaga o tegorocznej rezygnacji z festiwalowych bankietów przyćmiona jednak została przez wrażenie, że najlepszym filmem pierwszego dnia festiwalu było zrealizowane ponad 60 lat temu "Zezowate szczęście" Andrzeja Munka. Na szczęście mogliśmy też obejrzeć "Moje wspaniałe życie" Łukasza Grzegorzka ze świetną rolą Agaty Buzek.
Agata Buzek w "Moim wspaniałym życiu" to kandydatka do aktorskich Złotych Lwów /Gutek Film /materiały prasowe

Klasyczna komedia Andrzeja Munka wybrana została na film otwarcia 46. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych nie bez powodu - w poniedziałek minęło dokładnie 60 lat od tragicznej śmierci reżysera, dodatkowo w 2021 roku obchodzimy 100. rocznicę urodzin twórcy "Eroiki" i "Pasażerki". Seans "Zezowatego szczęścia" z kanoniczną rolą Bogumiła Kobieli w roli Jana Piszczyka, skonfrontowany z pierwszymi konkursowymi tytułami, wytrzymał próbę czasu, przypominając reżysera nie tylko obdarzonego wyrafinowanym poczuciem humoru, lecz także świadomego faktu, że za komediowym sztafażem skrywa uniwersalną prawdę o ludzkiej naturze. Niestety, nie można tego było powiedzieć o pierwszych konkursowych filmach.

Reklama

"Ciotka Hitlera", czyli kino papy

Znana już w kinowych ekranów "Ciotka Hitlera" Michała Rogalskiego okazała się bolesnym wspomnieniem czasów, gdy o Złote Lwy  rywalizowała "Historia Roja". Osadzone w czasach II wojny światowej dzieło reżysera "Wojennych dziewczyn" i "Stulecia Winnych" to par excellence telewizyjna produkcja, opowiadająca historię walczącej o przetrwanie żydowskiej rodziny (w głównej roli Marta Ścisłowicz). Nie zabrakło ściskającej za serce muzyki (fortepian plus smyczki), wizerunku Matki Boskiej oraz obrazu przekrzywionego kościelnego krucyfiksu.

Niezbyt subtelnej symbolice towarzyszą egzaltowane dialogi ("Tato, kto wygra tę wojnę"?, - "Dobrzy. Dobrzy zawsze wygrywają"), scenografia żywcem wyjęta z Teatru Telewizji oraz aktorstwo na poziomie emocjonalnego zaangażowania znanego ze szkolnych apeli. W efekcie otrzymaliśmy operujące ideologicznymi kliszami "kino papy", którego jedynym celem jest pokazanie, że w trakcie II wojny światowej byli Polacy, którzy ryzykowali życie, by uratować Żydów.

"Lokatorka", czyli telewizyjna rekonstrukcja wydarzeń

Nie bardziej udana okazała się "Lokatorka" Michała Otłowskiego - ubrana w formę sensacyjnego dramatu opowieść inspirowana historią lokatorskiej działaczki Jolanty Brzeskiej, która demaskuje proceder tzw. dzikiej reprywatyzacji. W postać bazowanej na  Jolancie Brzeskiej Janiny Markowskiej wcieliła się Sławomira Łozińska, jednak pierwszoplanową postacią dramatu jest ambitna policjantka Anna Szerucka (Irena Melcer), która w obronie wyrzucanych na bruk lokatorów rozpoczyna samotną walkę ze skorumpowanym systemem.

Dzieło Otłowskiego z rozmysłem naśladuje paradokumentalną stylistykę (w czym duży udział operatora Artura Żurawskiego), by pokazać dosadnie zarówno społeczną krzywdę ofiar ustawy reprywatyzacyjnej, jak i absolutną korupcję dostrzegalną zarówno wśród polityków, jak i urzędników miejskich. Projekcja dzieła Otłowskiego działa jednak jak seans telewizyjnego programu interwencyjnego - współczujemy ofiarom niesprawiedliwego systemu, dostrzegamy bulwersujące nadużycia władzy, trudno jednak dostrzec w "Lokatorce" coś więcej niż spóźnioną o przynajmniej kilka lat reporterską rekonstrukcję wydarzeń w stylu telewizyjnego magazynu "997".

"Moje wspaniałe życie", czyli kino antyfamilijne

Najlepszym polskim filmem walczącym o Złote Lwy jest, jak na razie, "Moje wspaniałe życie" Łukasza Grzegorzka" - świetnie napisana i brawurowo zrealizowana opowieść o nauczycielce języka angielskiego (Agata Buzek) i jej rodzinie. Kino Grzegorzka, łączące w sobie artystyczne wyrafinowanie (czasem nawet pretensję) z okraszoną niebanalnym poczuciem humoru wartką narracją, stanowi ewenement na mapie polskiego kina, zazwyczaj boleśnie rozdartego między pokusą arthouse’u a koniecznością mainstreamu. Z jednej strony stylistyczna dezynwoltura pokroju Wesa Andersona, z drugiej dysfunkcyjny surrealizm w stylu Todda Solondza.

Dawno nie było w polskim kinie tak wyraźnej kobiecej bohaterki (Agata Buzek, w jednej z najlepszych kreacji w karierze, jest tu poważną kandydatką do aktorskich Złotych Lwów), która dodatkowo w dosadnych słowach kwestionuje świętą instytucję rodziny. Scena, w której bohaterka Buzek, w stanie kompletnej emocjonalnej rozsypki, wygłasza natchnioną antyrodzinną tyradę, stanowi jeden z najważniejszych momentów współczesnego polskiego kina. Nie wiem, czy widziałem w rodzimej kinematografii równie płomienną, co dojmującą krytykę instytucji rodziny. Jeśli nawet ekranowi małżonkowie straszą rozwodem (jak Kinga Preis w innym festiwalowym filmie - "Zupie nic" Kingi Dębskiej), w finale obserwujemy już rodzinną sielankę. Grzegorzek idzie na całość - nie tylko pokazuje bohaterkę, która ma dość męża i dzieci, to jeszcze okazuje się, że swoje rodzinne zniewolenie przekuwa w manifestację życiowej wolności.

Grzegorzek jest zaś nie tylko świetnym scenarzystą z uchem do niebanalnych dialogów, dodatkowo okazuje się wytrawnym realizatorem (w czym swój udział ma operatorka Weronika Bilska). Krótka scena ławkowego pocałunku między bohaterami Agaty Buzek i Adama Woronowicza - pełne zbliżenie oraz uciekająca ostrość, nadająca ujęciu nerwowej dynamiki (jakby Agnes Varda spotkała Chantal Akerman) - udowadniają, że twórca "Mojego wspaniałego życia" zamiast bezpieczeństwa ekranowego schematu wybiera artystyczne ryzyko. Opłaciło się.

Adam Woronowicz, czyli antyamant w bieliźnie

Skoro mowa o Adamie Woronowiczu... Doświadczony aktor okazał się bohaterem pierwszego dnia festiwalu, pojawiając się w zapadających w pamięć dwóch konkursowych rolach. W "Moim wspaniałym życiu" wciela się w kochanka głównej bohaterki - obdarzonego specyficznym seksapilem nauczyciela z tej samej szkoły, który umawia się z postacią Buzek na nagie schadzki z paleniem marihuany. Z kolei w nostalgicznej "Zupie nic" Kingi Dębskiej gra już pierwsze skrzypce jako sfrustrowana głowa rodziny - niezbyt zaradny architekt, siedzący pod pantoflem dominującej żony (Kinga Preis).

Woronowicz nie boi się igrać ze swoim ekranowym wizerunkiem. W "Moim wspaniałym życiu" prezentuje typ podstarzałego lowelasa z brzuszkiem (jego nagi taniec z szarfą Mister Nysy to jeden z najzabawniejszych momentów filmu), z kolei w "Zupie nic" ze swadą prezentuje aktorstwo "na procentach", szarżując z wyczuciem do granic kabaretowej rozrywki. Wydaje się, że Woronowiczowi obce jest poczucie obciachu - z każdej, nawet najbardziej ryzykownej sytuacji, zawsze udaje mu się wyjść obronną ręką. Nie da się tego niestety powiedzieć, na razie, o większości prezentujących w Gdyni filmy reżyserach.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy