43. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni
Reklama

Gdynia 2018: Smarzowski o księżach, Kolski o dziadkach

Tak jak się można było spodziewać, najważniejszym wydarzeniem drugiego dnia 43. FPFF w Gdyni był pokaz "Kleru" Wojciecha Smarzowskiego. Jaki obraz polskiego Kościoła zaprezentował reżyser?

Tak jak się można było spodziewać, najważniejszym wydarzeniem drugiego dnia 43. FPFF w Gdyni był pokaz "Kleru" Wojciecha Smarzowskiego. Jaki obraz polskiego Kościoła zaprezentował reżyser?
Jacek Braciak i Arkadiusz Jakubik w filmie "Kler", fot. Bartek Mrozowski /materiały dystrybutora

Grzesznicy

Długa kolejka przed wejściem, sala pękająca w szwach, rozentuzjazmowani widzowie - łatwo poznać, na który festiwalowy film publiczność czekała najbardziej. Wszystko dlatego, że o "Klerze" głośno jest w zasadzie od momentu, gdy okazało się, że Smarzowski bierze na celownik polski Kościół. Atmosferę wokół filmu jeszcze podgrzewały wypowiedzi prominentnych polityków i duchownych, wypierających się jakichkolwiek związków z dziełem, tudzież rozpowszechniane w mediach społecznościowych akcje, organizowane w celu jego popularyzacji.

Czy więc "Kler" to najlepszy film Smarzowskiego, jak utrzymują niektórzy dziennikarze? A może głupawa komedyjka o upijających się księżulkach, jak można by sądzić po obejrzeniu zwiastuna produkcji? Żadna z tych wersji nie jest nawet minimalnie bliska prawdy. "Kler" to przede wszystkim film o grzesznych, błądzących, pełnych wad ludziach, których wyróżnia ze społeczeństwa jedynie to, że noszą koloratkę.

Reklama

Smarzowski porusza drażliwe kwestie, które podgrzewają atmosferę wokół księży katolickich nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. Korupcja, omijanie celibatu, alkoholizm, molestowanie dzieci, powiązania z polityką, homoseksualizm...  Wszystkie te zjawiska zostają wplecione w losy trzech głównych bohaterów filmu, których przed laty połączyło wspólne doświadczenie, cudowne ocalenie, jak je nazywają. Od tamtej pory pozostają przyjaciółmi, którzy spotykają się na alkoholowe posiadówki, podczas których umilają sobie czas, śpiewając religijne piosenki w wersji rockowej, wypytując się z Biblii i urządzając sobie zawody szybkościowe po kieliszku.

To zdecydowanie najzabawniejszy moment w filmie Smarzowskiego, po którym dowiadujemy się, jakie grzechy trawią zaprzyjaźnionych Lisowskiego (Jacek Braciak), Trybusa (Robert Więckiewicz) oraz Kukułę (Arkadiusz Jakubik). Ten pierwszy marzy o Rzymie, ale transfer blokuje mu wszechmocny arcybiskup Mordowicz (Janusz Gajos). Ten drugi wdał się w romans z jedną z parafianek (Joanna Kulig), która oznajmia mu, że jest w ciąży. Z kolei ten trzeci musi zmierzyć się z oskarżeniami o molestowanie jednego z ministrantów.

Choć reżyser poświęca każdemu z bohaterów podobną uwagę, to nie udaje mu się w równym stopniu zainteresować widza losami swoich postaci. Zdecydowanie najciekawiej wypada makiaweliczny Lisowski, gotów posunąć się do wszystkiego, aby osiągnąć zamierzony cel. Znakomicie gra go Braciak, pokazując w miarę rozwoju fabuły kolejne twarze niejednoznacznego kościelnego biznesmena. Na przeciwnej szali jest z kolei Więckiewicz, który w dużej mierze powtarza postać zagraną już u Smarzowskiego w "Pod Mocnym Aniołem".

Podobnie jest zresztą z samym filmem, nierównym, zbyt przewidywalnym, nie potrafiącym  w pełni zaangażować widza. To ważny głos w sprawie polskiego Kościoła, ale głos pozbawiony mocy, jaką miały poprzednie filmy reżysera. Mam przede wszystkim na myśli produkcje "historyczne" ("Róża", "Wołyń"), bo jeśli chodzi o filmy rozgrywające się współcześnie, Smarzowski zaczyna się powtarzać. Wzięcie na warsztat konkretnej grupy zawodowej czy społecznej - tu księży, w "Drogówce" policji - dodaje kolejnym projektom rozgłosu, ale nie niesie z sobą takiego ładunku, jaki miały wcześniejszy filmy Smarzowskiego ("Wesele", "Dom zły"). I choć jestem pewien, że o "Klerze" będzie przez jeszcze długi czas i z różnych względów bardzo głośno (ogólnopolska premiera 28 września), nie jest to produkcja, którą będą wymieniać wielbiciele twórczości "Smarzola", jako jeden z jego najlepszych filmów.

Bez przebaczenia?

Najlepszym filmem Jana Jakuba Kolskiego nie jest też z pewnością "Ułaskawienie", kolejna produkcja walcząca o Złote Lwy, która miała premierę drugiego dnia festiwalu. To bardzo osobisty - zresztą który film Kolskiego taki nie jest? - obraz poświęcony pamięci dziadków reżysera. Wydarzeniem organizującym fabułę jest ich 500-kilometrowa wędrówka, która, co podkreśla Kolski, w rzeczywistości nigdy nie miała miejsca, w celu zapewnienia godnego pochówku ich synowi. Wacław Szewczyk ps. "Odrowąż" został zamordowany przez agenta SB i komunistyczna władza robiła wszystko, aby zbezcześcić nie tylko jego szczątki, ale też pamięć o nim. Hanna (Grażyna Błęcka-Kolska) i Jakub (Jan Jankowski) decydują się więc na desperacką podróż, która stanowi przy okazji szansę na odzyskanie wewnętrznej równowagi po stracie dziecka.

Wydarzenia rozgrywają się tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej, w 1946 roku, dlatego wyprawa przez zrujnowany i spustoszony kraj jawi się jako podróż do wnętrza samych bohaterów. Na drodze Hanny i Jana reżyser stawia pełen przekrój postaci, jakie funkcjonowały wówczas w Polsce, pokazując, jak niegdysiejsi wrogowie, szybko mogą okazać się najwierniejszymi przyjaciółmi, a bliscy sojusznicy nagle okazują się ludźmi po drugiej stronie barykady.  Sama podróż wypełnia znaczną część filmu, jednak reżyser dodaje mającą spajać wydarzenia klamrę, zupełnie w tym wypadku niepotrzebną.

Najciekawsza w jego produkcji jest bowiem relacja między głównymi bohaterami, mężem i żoną z długoletnim stażem, którzy są z sobą raczej z przyzwyczajenia, niż z miłości, a dodatkowo muszą zmierzyć się z największą tragedią w ich wspólnym życiu. Wzajemne pretensje (ojciec w jakimś stopniu przyczynił się do śmierci syna), dawne urazy, niewymówione na głos żale - to wszystko rozbija małżeństwo bohaterów, którzy trwają przy sobie, przede wszystkim ze względu na wspólny cel. Od samego początku wierzymy w ich motywacje i kibicujemy w dotarciu do celu głównie dlatego, że niezwykle wiarygodnie odtwarzają ich Jankowski i Błęcka-Kolska.

Polowanie

Nie samym konkursem głównym żyje jednak Gdynia. Jak się okazuje, niezwykle ciekawe są też filmy, które walczą o Złotego Pazura w Innym Spojrzeniu. Jednym z nich są "Okna, okna", debiut fabularny Wojciecha Solorza, w którym aktor wciela się też w główną rolę. Jego bohater, a jakżeby inaczej, Wojciech mieszka w niewielkiej mieścinie. Całe dnie spędza na leśnej ambonie, wypatrując morderczych i bezlitosnych, już sam ten fakt pokazuje, jak mocno abstrakcyjny jest pomysł na fabułę, głuszców, plądrujących okoliczne miasteczka i wioski. Wracając pewnej nocy ze swojego stanowiska, natyka się na dziwne zjawisko. W środku lasu ukazuje mu się przemieszczające się okno. Kolejnego wieczoru dołącza do niego jeszcze jedno. Z biegiem czasu ukazuje się w nich kobieca postać (znana z "Juliusza" Anna Smołowik). Zaintrygowany Wojciech stara się rozwikłać, czym tak naprawdę są tytułowe, poruszające się okna, okna.

Za tym nietypowym pomysłem na fabułę, kryje się całkiem interesująca, momentami zabawna, produkcja podejmująca ważkie tematy. Film stanowi zmyślną społeczną obserwację, dotykającą takich spraw, jak postrzeganie przez nas przeszłości, interpretowanie zjawisk i sytuacji bez ich pełnego oglądu czy wydawanie sądów, bez poznania wszystkich faktów. Choć to zaledwie nieco ponad sześćdziesięciominutowa fabułka, zrealizowana w mocno przyjacielskim gronie i przy użyciu niewielkich środków (Solarz jest tu nie tylko reżyserem i aktorem, ale też producentem i producentem wykonawczym), to jej oglądanie sprawia niekłamaną przyjemność.

Na froncie

O ważnych sprawach mówi też "Jeszcze jeden dzień życia" Damiana Nenowa i Raúla de la Fuente. To ekranizacja książki Ryszarda Kapuścińskiego pod tym samym tytułem. Autor opisał w niej swoje doświadczenia podczas pobytu w ogarniętej wojną Angoli w 1975 roku. Dociekliwy Ricardo nie był zainteresowany klasycznymi relacjami, chciał opowiadać o wydarzeniach, będąc na pierwszej linii frontu. Nie był jednak przygotowany na rozmiar przemocy i bezwzględności, z jaką przyszło mu się zmierzyć. Sytuacja, w jakiej się znalazł, wymusiła porzucenie stanowiska obiektywnego obserwatora, na rzecz pełnoprawnego uczestnika, odgrywającego w zdarzeniach równie ważną rolę, co wydający rozkazy dowódcy. Jednocześnie uświadomiła mu, że ludzie, których spotkał na swej drodze, mają szansę na przetrwanie tylko dzięki niemu. Będą bowiem żyć wiecznie na kartach jego książki.

To co najbardziej przykuwa uwagę w filmie Nenowa i de la Fuente to forma. Zdarzenia zostały bowiem zaprezentowane jako animacja z dokumentalnymi wstawkami. Burzliwą sytuację śledzimy z punktu widzenia Kapuścińskiego (pisarz zmarł w 2007 roku), któremu głosu użyczył Marcin Dorociński. Narrację uzupełniają wypowiedzi osób, które spotkał na swej drodze Ricardo, tak tu o nim mówią, kolegów po fachu, wojskowych, zwykłych ludzi. Wspominają oni, jakiego typu dziennikarzem, ale przede wszystkim człowiekiem był Kapuściński. Mocno zaangażowany w bieg wydarzeń reporter szybko odnalazł się w angolskim "confusao", anarchii i chaosie, do którego doprowadzili wspierający poszczególne frakcje Rosjanie i Kubańczycy oraz Amerykanie. Urok osobisty, charyzma i tupet Kapuścińskiego był w stanie zjednać mu zarówno żeńską twarz rewolucji, jak i broniącego ostatniego bastionu portugalskiego dowódcę.

Spędzanie z nimi czasu wymagało jednak od bohatera rewizję swoich poglądów, a przede wszystkim porzucenia zawodowej etyki. Bo czy dziennikarz z kałasznikowem w ręku może być bezstronny? Czy rolą reportera jest udostępniać światu każdą możliwą informację? Nawet za cenę setek ludzkich istnień? Między innymi takie pytania pojawiają się w niezwykle wiarygodnej produkcji Nenowa i de la Fuente, która traci swój charakter jedynie w momentach, gdy zmierza w stronę abstrakcyjnie poetyckich i onirycznych obrazów.

Krystian Zając, Gdynia

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy