42. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni
Reklama

Gdynia 2017: W oczekiwaniu na katastrofę

Drugi dzień Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni upłynął pod znakiem dwóch wyrazistych reżyserskich debiutów. Paweł Maślona w iście tarantinowskim stylu opowiedział w "Ataku paniki" kilka przeplatających się historii, Jagoda Szelc w "Wieży. Jasnym dniu" formułę rodzinnej psychodramy wpisała zaś w poetyckie ramy kina autorskiego. Warto zapamiętać te nazwiska.

Drugi dzień Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni upłynął pod znakiem dwóch wyrazistych reżyserskich debiutów. Paweł Maślona w iście tarantinowskim stylu opowiedział w "Ataku paniki" kilka przeplatających się historii, Jagoda Szelc w "Wieży. Jasnym dniu" formułę rodzinnej psychodramy wpisała zaś w poetyckie ramy kina autorskiego. Warto zapamiętać te nazwiska.
Nicolas Bro, Dorota Segda i Artur Żmijewski w "Ataku paniki". Kto umrze w samolocie? /FPFF w Gdyni /materiały prasowe

Trup w samolocie, poród na weselu

Na takie filmy anglojęzyczne media mają ukuty termin "crowd pleaser". "Atak paniki" Pawła Maślony ma wszelkie predyspozycje, by stać się hitem polskich kin. Brawurowy, omnibusowy scenariusz, dosadny, nie stroniący od wulgaryzmów humor wyjęty raczej z kina Quentina Tarantino niż polskich komedii romantycznych, wreszcie - całkiem niezła obsada z Arturem Żmijewskim i Dorotą Segdą na czele. Śmiać się, czekając na zbliżającą się katastrofę? Na tym polega świetne rozrywkowe kino!  

W klimat "Ataku paniki" wprowadza nas już czołówka filmu, w której widokowi rozmazanego na ścianie mózgu samobójcy towarzyszy pastiszowy muzyczny podkład jakby żywcem wyjęty z "Pulp Fiction". To znak dla widza, żeby ekranowych wydarzeń nie traktować ze śmiertelną powagą, reżyser zapowiada zaś, że przedstawiając kilka zazębiających się mikrohistorii, bardziej niż opowiadać nam o współczesnym świecie bawił będzie się samą materią kina. Nazwijcie to postmodernizmem; ważne, że działa.

Reklama

Maślona wrzuca nas w środek kilku prowadzonych naprzemiennie narracji: małżeństwo (Dorota Segda i Artur Żmijewski) wraca samolotem z wakacji w Egipcie, mężczyzna (Grzegorz Damięcki) umawia się z byłą żoną (Magdalena Popławska), by w kontekście planowego ślubu poprosić ją o rozwód, trzech nastolatków próbuje po raz pierwszy marihuany, miłośnik gier komputerowych (Bartłomiej Kotschedoff) udaje się na weselną fuchę w roli kelnera, jego siostra (Aleksandra Pisula) dorabia sobie w tajemnicy na erotycznym wideoczacie... Wszystkie te historie niezwykle zgrabnie przeplatają się ze sobą (brawa dla montażystki Agnieszki Glińskiej - poważnej kandydatki do nagrody za najlepszy montaż), prowadząc do zapowiedzianej na samym początku katastrofy.

O sukcesie "Ataku paniki" decyduje też czarny humor opowiadanych historii i ironiczna, oszczędnie dawkowana muzyka Radzimira Dębskiego.

Trup w samolocie (pyszny epizodzik duńskiego aktora Nicolasa Bro) czy ciężarna panna młoda (Julia Wyszyńska) rodząca podczas wesela to świetne scenariuszowe koncepty, które Maślonie i podpisanym jako współautorom scenariusza aktorom Bartłomiejowi Kotschedoffowi i Aleksandrze Pisule udało się ze sobą umiejętnie połączyć. Same w sobie, z osobna, byłyby jedynie pozbawionymi puenty skeczami; skonfrontowane ze sobą tworzą osobliwe "dzikie historie", w których - paradoks? - uwidaczniają się w pewnym stopniu bolączki teraźniejszości. W tym kontekście "Atak paniki" nie jest jedynie formalną zabawą i inteligentną rozrywką, lecz również diagnozą społecznych problemów współczesnego świata.

Komunia

Zupełnie odmienną propozycją jest debiut Jagody Szelc "Wieża. Jasny dzień", którego duchowym patronem jest pełniący obowiązki artystycznego opiekuna Mariusz Grzegorzek. Jeśli którykolwiek z  filmów rywalizujących w tym roku o Złote Lwy mógłby spokojnie znaleźć się w sekcji Inne Spojrzenie, byłaby to właśnie "Wieża. Jasny dzień". To wybitnie festiwalowe kino, operujące raczej językiem audiowizualnego eksperymentu, w którym ważniejsza od samej historii i biegu ekranowych wydarzeń wydaje się wrażliwość reżyserki (w tym wypadku również autorki scenariusza). Kino raczej do odczuwania, nie do rozumienia.

Punktem wyjścia i tłem tej rodzinnej psychodramy są przygotowania do pierwszej komunii świętej, do której przystępuje Nina - córka mieszkających w górskim domku Muli (Anna Krotoska) i Michała (Rafał Cieluch). Z tej okazji rodzinę odwiedza rodzeństwo Muli: brat Andrzej (Rafał Kwietniewski) z żoną i dziećmi oraz siostra Kaja (Małgorzata Szczerbowska). Widz szybko zostanie poinformowany, że Kaja jest biologiczną matką Niny; nie wiemy jednak, dlaczego kilka lat temu opuściła rodzinę ani z jakimi problemami psychicznymi zmagała się od tego czasu. Pewne jest tylko jedno - jej pojawienie się wprowadzi w sielskie anielskie życie rodziny spory niepokój. Tak jak u Maślony, cały film Szelc jest oczekiwaniem na nieuniknioną katastrofę.

Już pierwsze ujęcie "Wieży..." - sfilmowana z lotu ptaka kręta droga z jadącym po niej samochodem (ukłony dla Michaela Hanekego) - wyznacza mroczny, niby baśniowy klimat całości. Skoncentrowana na samej fakturze dźwięku, wyraźnie zaakcentowana muzyka Teoniki Różynek odgrywa tu nie mniejsze znaczenie niż dialogi, jakie prowadzą między sobą bohaterowie. Niby akcja "Wieży. Jasnego dnia" dzieje się w konkretnej górskiej wiosce gdzieś w Polsce, ani razu jednak nie pada nazwa miejscowości - ekranowe wydarzenia sytuują się więc na granicy między konkretną, namacalną rzeczywistością a tym, co nienazwane, zaledwie odczuwalne, jak pełna napięcia relacja między obydwiema siostrami (intensywne, soczyste kreacje zarówno Krotoskiej, jak i Szczerbowskiej).

O tym, że film Szelc jest rodzajem audiowizualnego poematu, zaświadcza już sam tytuł - "Wieża. Jasny dzień" pozostawia widzowi otwarte pole do interpretacji (a w całym filmie aż roi się od językowych gierek i zabawnych słownych przekomarzań); reżyserka rozbija go dodatkowo na dwa osobne tytuły - pierwszy rozpoczyna seans, drugi go kończy. Tak jakby wszystko to, co widzimy na ekranie było zaledwie tytułową kropką.

Miłość w kostiumie science fiction

Bohaterka ambitnego projektu Bodo Koxa "Człowiek z magicznym pudełkiem", grana przez Olgę Bołądź Goria (uwaga - skrót od... Fantasmagoria) - zachęcając ukochanego do pocałunku, mówi: "Pocałuj mnie tak, jak to robią w kinie". Cały film Koxa jest jedną wielką kinematograficzną kalką, klasycznym hollywoodzkim melodramatem w sztafażu kiczowatego, ale potraktowanego przez reżysera z odpowiednią dozą dystansu i poczucia humoru science fiction.

Akcja filmu rozpoczyna się w 2030 roku w Warszawie, kiedy poznajemy Adama (Piotr Polak ma fizys hollywoodzkiego amanta) - mężczyznę, który po utracie pamięci rozpoczyna nowe życie jako sprzątacz w pewnej korporacji. Na miejscu zakochuje się w atrakcyjnej, ale cynicznej pracownicy (Bołądź), nawiązuje również znajomość z wtajemniczającym go w arkana nowej pracy androidem Bernardem (rola życia Sebastiana Stankiewicza). Tytułowym magicznym pudełkiem okazuje się stary radioodbiornik, który Adam znajduje w wynajmowanym mieszkaniu - dzięki niemu mężczyzna dokonuje... teleportacji do początku lat 50. XX wieku. Goria w fantasmagorycznym szale postanawia odzyskać ukochanego.

Krótki zarys fabuły nie oddaje jednak pokręconego klimatu dzieła Koxa, kontynuującego rozpoczętą przez "Dziewczynę z szafy" propozycję osobnego, bazującego na wyobraźni kina. Problem w tym, że "Człowiek z magicznym pudełkiem" sprawdza się zaledwie na poziomie pojedynczych pomysłów (np. odkurzacz w charakterze futurystycznego psa). Zawodzi jednak jako melodramat (ten aspekt Kox potraktował niezwykle poważnie, pompatyczna muzyka Sandro di Stefano tylko przydaje miłosnemu wątkowi nieznośnego manieryzmu, sceny erotyczne to już kicz w czystej postaci), nie sprawdza się też jako oryginalne science fiction. Sam reżyser pół żartem przyznał, że dopóki nie zabrał się za "Człowieka...", miał nikłe pojęcie o tym gatunku, początkowo film miał być utrzymanym w stylistyce kina noir czarno-białym dramatem.

"Człowiek z magicznym pudełkiem" przypomina więc granego przez Sebastiana Stankiewicza androida Bernarda: pierwszego, jaki powstał w korporacji, niestety - wadliwego. Do tego wierzącego, że nie jest robotem, tylko - człowiekiem.

Prezydencki poker

Tajemnicą poliszynela jest, że dwa filmy znane już z ekranów kin, które biorą udział w walce o Złote Lwy - "Wyklęty" Konrada Łęckiego i "Volta" Juliusza Machulskiego - trafiły do programu Konkursu Głównego bez akceptacji Komisji Selekcyjnej. Innymi słowy - okazały się za słabe, by walczyć o Złote Lwy, jednak z pozaartystycznych powodów zostały dopuszczone do rywalizacji o główne trofeum.

Co łączy te dwa wiele różniące się od siebie obrazy? Postać prezydenta Polski. Seans "Wyklętego" warto wytrzymać do końca tylko po to, by w finale, ku uciesze chichoczącej widowni, zobaczyć Lecha Kaczyńskiego (Mirosław Bieliński) wręczającego synowi głównego bohatera filmu państwowe odznaczenie. Była to kinematograficzna wersja słynnej tablicy pamiątkowej spod warszawskiego ratusza z niepodobną podobizną byłego prezydenta (stopień podobieństwa na poziomie "Polskiego zoo" Marcina Wolskiego).

Jedną z niewielu autentycznie zabawnych postaci w "Volcie" Juliusza Machulskiego był zaś grany przez Jacka Braciaka kandydat w prezydenckich wyborach - mający monarchistyczne zapędy Kazimierz Dolny. Morał? Jeśli kręcisz słaby film, przynajmniej postaraj się w nim umieścić jakiegoś prezydenta.

Tomasz Bielenia, Gdynia

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Gdynia 2017
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy