Gdynia 2010
Reklama

Gdynia: Konkurs debiutów?

Dzieła debiutantów dominowały podczas drugiego dnia Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Swoje pierwsze pełnometrażowe dokonania pokazali: Tadeusz Paradowicz ("Fenomen"), Marek Lechki ("Erratum") i Ewa Stankiewicz ("Nie opuszczaj mnie").

Oprócz nich swoje pierwsze projekcje miały także obrazy: "Cudowne lato" Ryszarda Brylskiego i "Wenecja" Jana Jakuba Kolskiego.

Spośród debiutantów z najlepszej strony zaprezentował się zdecydowanie Lechki. Jego film ma przemyślaną konstrukcję, realizacyjnie nie budzi zastrzeżeń, a dodatkowo dobrze prezentuje się aktorsko. Opowiada o mężczyźnie w średnim wieku, który w sprawach służbowych musi odwiedzić miejscowość, w której się wychował. Z powodu różnych wydarzeń i osób, które spotyka tam na swojej drodze, zmuszony jest do przemyślenia decyzji z przeszłości, które zaważyły na jego życiu.

Reklama

Reżyser umiejętnie wygrywa wewnętrzne konflikty, które dręczą głównego bohatera, choć momentami wprowadza zbyt wiele przypadkowości w jego życie, co wpływa na zmniejszenie wiarygodności całej intrygi. Lechki zgrabnie prowadzi też aktorów, których obsadził w dużej mierze w rolach niezgodnych z ich dotychczasowym ekranowym emploi, i może właśnie dzięki temu skomplikowany konflikt na linii syn - ojciec zyskuje na autentyczności w wykonaniu Tomasz Kota i Ryszarda Kotysa.

Od twórców "Erratum" wiele powinni się nauczyć pozostali wtorkowi debiutanci: Ewa Stankiewicz i Tadeusz Paradowicz. Ich filmy są po prostu nieudane i nie wiem, czy dostaną jeszcze szansę zrealizowania kolejnych. Marna i przewidywalna fabuła, słabiuteńka realizacja i wiejąca z ekranu nuda to najkrótszy opis zarówno "Fenomenu", jak i "Nie opuszczaj mnie".

Zwłaszcza ten pierwszy obraz jest niespójny i nielogiczny, a przede wszystkim nieśmieszny, a to chyba najgorsze co można powiedzieć o komedii, jaką z założenia jest ten film. Nie wiem, czym kierowali się organizatorzy, przyjmując go do Konkursu Głównego, bo tak miernych produkcji nie powinno się pokazywać nawet w zapyziałych knajpkach.

Największym wydarzeniem podczas drugiego dnia imprezy był pokaz "Wenecji" Jana Jakuba Kolskiego. Film oparty jest na prozie Włodzimierza Odojewskiego. Opowiada historię młodego chłopca, którego dzieciństwo przerywa II wojna światowa. Jej nadejście oznacza, dla niego przede wszystkim to, że zamiast zgodnie z rodzinną tradycją udać się z rodzicami w swoją pierwszą podróż do Wenecji, musi wraz z matką zamieszkać u jej rodziny na prowincji. Podróż, która miała stać się dla niego rytualnym wejściem w dorosłe życie, musi w efekcie odbyć się we wewnątrz głównego bohatera.

Wydarzenia w "Wenecji" oglądamy - jak to często ma miejsce u tego reżysera - z punktu widzenia dziecka. To ono wprowadza widza w diegezę, przez co ekranowy świat Kolskiego ponownie ma znamiona realizmu magicznego. Mimo że wydarzenia rozgrywają się w dramatycznym momencie historycznym, świat śledzony oczami małego dziecka zdaje się nie stanowić dla bohaterów zagrożenia.

Oczywiście Marek (Marcin Walewski) spotyka na swojej drodze śmierć, od której nie da się wszak uciec w takim momencie dziejowym, ale do pewnego momentu nie wpływa ona w żaden znaczący sposób na jego życie. Wynika to przede wszystkim z tego, że ma on własną enklawę, jaką stanowi stworzona w piwnicy Wenecja, która staje się ucieczką od traumatycznych przeżyć nie tylko dla niego, ale i całej jego rodziny.

Film Kolskiego jest bezbłędnie zrealizowany, interesujący aktorsko, a także wspaniale zilustrowany. Jednak oglądając go, nie można wyzbyć się uczucia wtórności. Reżyser nie wymyślił nic nowego, a jedynie podaje publiczności sprawdzony już wielokrotnie produkt, tyle że w nowych dekoracjach. Można to zrozumieć i wytłumaczyć autorskością jego kina, nie powoduje to jednak zmiany nastawienia widza, który jego dokonania zna, ceni, ale może niekoniecznie chce wciąż oglądać te same schematy, różniące się jedynie oprawą.

Podsumowując projekcje drugiego dnia imprezy trzeba zaznaczyć, że organizatorzy wciąż nie zaprezentowali ani jednego filmu znacznie przekraczającego granice przyzwoitości. Żaden z zaprezentowanych dotąd obrazów nie zasłużył, żeby zgarnąć 29 maja Złote Lwy. Czy kolejne dni festiwalu będą bardziej udane? Biorąc pod uwagę poziom "Fenomenu" czy "Nie opuszczaj mnie" ciężko sobie wyobrazić, żeby mogło inaczej.

Krystian Zając, Gdynia

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: konkursy | Stankiewicz | film | konkurs | Gdynia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama