71. Festiwal Filmowy w Cannes
Reklama

Cannes 2018: Odrzucający Von Trier, zachwycająca Smoczyńska

W Cannes filmy wywołują w tym roku wyjątkowo żywe reakcje. Z nowego dzieła Larsa von Triera widzowie masowo wychodzili, "Fugę" Agnieszki Smoczyńskiej ochoczo komentowano, a sala projekcyjna podczas pokazu "Han Solo: Gwiezdne wojny - historie" świeciła pustkami.

W Cannes filmy wywołują w tym roku wyjątkowo żywe reakcje. Z nowego dzieła Larsa von Triera widzowie masowo wychodzili, "Fugę" Agnieszki Smoczyńskiej ochoczo komentowano, a sala projekcyjna podczas pokazu "Han Solo: Gwiezdne wojny - historie" świeciła pustkami.
Lars von Trier na canneńskiej premierze filmu "The House that Jack Built" /AFP

To naprawdę udany festiwal. Jesteśmy zaskakiwani na każdym kroku. Czekaliśmy na nowy film Larsa Von Triera w napięciu. "The House That Jack Built" zapowiadał się na skandal, ale mało kto spodziewał się, że reżyser zrobi taki numer. Kiedy po premierze "Melancholii" mówił o zrozumieniu dla Hitlera, canneńscy decydenci wyprosili go z Lazurowego Wybrzeża i zamknęli drzwi festiwalowego pałacu na siedem lat. Kiedy zapanowała zgoda i pozwolono von Trierowi wrócić w blasku fleszy na czerwony dywan, musiał zrobić to na własnych warunkach. I zrobił.

Reklama

W najnowszym filmie podważa wszystko to, co Cannes stara się promować. Jest więc ostry komentarz do #MeToo i Time’s Up, jest zrównanie artysty z mordercą, jest też laurka wysłana do Hitlera. Trudno to wszystko znieść z dwóch powodów - pretensjonalności i nudy. 

Oczywiście, nikt nie mówił, że wcześniejsze filmy Duńczyka były lekkostrawne i łatwo przyswajalne, ale miały przynajmniej klimat, nie pozwalały myślom odrywać się od tego, co na ekranie, wprawiały w osłupienie, którego fundamentem było zderzenie z tym, nad czym nie zastanawiamy się na co dzień - szaleństwem, zewem instynktu, naznaczeniem przez fatum, walką człowieka z tym, do czego predestynuje go biologia. Tutaj jest niby tak samo.

Oglądamy wszak seryjnego mordercę, który swoje ofiary fotografuje, układa z nich dzieła sztuki, dążąc przy tym do perfekcji. Von Trier oswaja Jacka (Matt Dilon) humorem. Jego obsesyjno-kompulsywna potrzeba czyszczenia miejsc zbrodni przenosi film w stronę czarnej komedii, ale twórca musi nadać jej głębszy wymiar. W tym celu wprowadza głos z offu (Bruno Ganz), który wchodzi z bohaterem w dialog o życiu, sztuce, Hitlerze, malarstwie ekspresjonistycznym, statusie artysty i sensie jego pracy. Jest przy tym nieznośnie egocentryczny (w filmie oglądamy nawet fragmenty jego poprzednich filmów), czym demaskuje się, że zakazem wstępu do Cannes naprawdę się przejął. Jeśli tak, i z tego poczucia wziął się ten film, to naprawdę źle. Jeśli nie - to jeszcze gorzej.

"The House That Jack Built" był jednym z najbardziej oczekiwanych filmów tegorocznego Cannes. Podobnie rzecz się miała z podobnie z "Han Solo: Gwiezdne wojny - historie". Kolejka dziennikarzy czekających na seans ustawiała się już na dwie godziny przed projekcją, ale nie spęczniała na tyle, by spóźnialscy nie weszli. Na premierowym pokazie można było znaleźć dziesiątki wolnych miejsc, co tutaj się nie zdarza często. Mało tego: w czasie seansu wolnych miejsc przybywało - "Han Solo..." może pochwalić się niechlubnie jednym z największych exodusów w czasie tegorocznej edycji imprezy. Trudno się dziwić, skoro Cannes to festiwal kina autorskiego, w którym treści ukryte są głęboko pod powierzchnią, a język kina używany przez autorów wymaga obycia, elokwencji oraz znajomości kontekstów i nawiązań.

Tymczasem film Rona Howarda jest adresowany do widzów, którzy o kinie nie muszą wiedzieć nic; jest infantylny, wyczyszczony ze scen przemocy, krwi i innych elementów, które podniosłyby wiek dopuszczalności widzów na seansie. Pod tym kątem trudno sobie wyobrazić większy rozdźwięk niż między "Hanem Solo" a "The House That Jack Built" - na ironię zakrawa fakt, że pokazano je tego samego dnia. 

Pomiędzy tymi obrazami premierę miała "Fuga" Agnieszki Smoczyńskiej, bardzo dobrze tutaj przyjęta. Długie brawa po projekcji i ciepłe opinie widzów z różnych krajów pokazały, że reżyserka powinna być naszym towarem eksportowym. "Fuga" jest opowiedziana o wiele bardziej klasycznie niż głośny debiut reżyserki "Córki Dancingu". Oglądamy historię Kingi (vel Alicji), która cierpi na tytułowy zanik pamięci. Kobieta wyłania się znikąd, jej pojawienie się zaburza porządek rodziny spod Wrocławia, a działania kobiety na zmianę bulwersują i wzbudzają litość.

Wcielająca się w Kingę Gabriela Muskała jest po prostu esencją kobiecości, wydobywa wszystkie jej stany: potrafi wiarygodnie i niezwykle naturalnie przejść transformację z dziwki w kochającą matkę, z wariatki w racjonalistkę, z histeryczki w ostoję spokoju. Muskale partneruje Łukasz Simlat i razem tworzą obraz rodziny, w którym odbijają się problemy na tyle uniwersalne, że ta historia mogłaby wydarzyć się wszędzie. Z drugiej strony - każdy Polak zobaczy, jak wiele polskości jest w niej zawarte. Smoczyńska myśli globalnie, ale działania lokalnie. Byle tylko ta lokalność nie utemperowała jej wyobraźni. Jej kino nie cieszy się wzięciem w Polsce, za granicą robi zaś furorę.

Życzę Smoczyńskiej, żeby czym prędzej dostała szansę zrobienia filmu w innym kraju, bo choć "Fuga" to w pełni autorskie dzieło, widać jednak, że skierowanie się w stronę klasycznego opowiadania jest pewnym ustępstwem. A wyobraźnia Smoczyńskiej jest dziś jednym z najcenniejszych skarbów polskiego kina, który pozwolił jej pokazać film w Cannes jako pierwszej Polce po Agnieszce Holland (która w 1980 roku przyjechała na Lazurowe Wybrzeże z "Aktorami prowincjonalnymi").

Artur Zaborski, Cannes

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Cannes | Dom który zbudował Jack
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy