Berlinale 2009
Reklama

Niemieckie? Europejskie!

Ciekawy przypadek kina niemieckiego - nie tylko inni kręcą filmy o Niemczech ("Lektor"), ale też niemieccy reżyserzy coraz śmielej radzą sobie na międzynarodowej arenie ("International").

Pierwszy film zrealizowany w języku angielskim nakręcił też młody twórca Hans-Christian Schmid.

Myślę o ważnych niemieckich filmach ostatnich lat. "Aimee i Jaguar", "Życie na podsłuchu", "Baader-Mainhof", "Eine Frau In Berlin" - wszystkie zyskały międzynarodowy rozgłos. "Życie na podsłuchu" otrzymało Oscara, "Baader-Meinhof" walczy o statuetkę Akademii w tym roku. Jeśli dodamy do tego kolejnego oscarowego laureata - "Nigdzie w Afryce" - okazuje się, że niemiecka kinematografia bije na łeb na szyję inne europejskie produkcje. I potrafi zachęcać inne kraje do wielkich koprodukcji.

Reklama

W tym roku na Berlinale pokazywany jest "John Rabe" - niemiecko-chińska produkcja o niemieckim biznesmenie, wykorzystującym członkostwo w partii nazistowskiej do prowadzenia humanitarnych akcji na terenie Chin (małą rólkę gra Steve Buscemi). Niemcy pokazują także kostiumową "Effi Briest" - ekranizację słynnej powieści Theodora Fontene'a z rolami Julii Jentsch i Julianne Koehler.

Nie tylko młodzi niemieccy aktorzy zaczęli grywać w europejskich produkcjach (Daniel Bruehl, David Kross), ale też niemieccy reżyserzy starają się realizować europejskie kino. Najświeższy przypadek - Tom Tykwer, który co prawda zadebiutował już anglojęzycznym "Pachnidłem", ale dopiero "International" - pokazywany na rozpoczęcie Berlinale - to prawdziwa światowa superprodukcja. A nad jego kolejnym filmem czuwać będą bracia Wachowscy.

Tykwer to przypadek skrajny, ale casus Hansa-Christiana Schmida (znanego w Polsce m.in. ze "Świateł", w których zagrał Zbigniew Zamachowski oraz późniejszego "Requiem") jasno pokazuje, jak za kilka lat wyglądać będzie europejskie kino. W pokazywanej w konkursie głównym "Burzy" języki mieszają się niczym w wieży Babel. Bohaterowie mówią po serbsku, niemiecku, bośniacku i angielsku. Odtwórcy głównych ról zaś to: Nowozelandka (Kerry Fox), Rumunka (Anamaria Marinca) i Szwed (Rolf Lassgrd) i Brytyjczyk (Stephen Dillane). Kto pierwszy w polskim kinie załapał o co tutaj chodzi? - Małgorzata Szumowska.

"Burza" opowiada o prokurator Trybunału Haskiego (Fox), która prowadzi sprawę serbskiego zbrodniarza wojennego. Jej świadek nie dysponuje jednak wystarczającymi materiałami dowodowymi. Kiedy zrozpaczony popełnia samobójstwo przypadkiem okazuje się, że jego mieszkająca w Berlinie siostra (Marinca) posiada więcej potrzebnych prokurator informacji. Koncentrując się na relacji między obiema kobietami Schmid ujawnia podejrzane mechanizmy funkcjonowania międzynarodowego trybunału sprawiedliwości.

"Burza" jest przyzwoicie zrealizowanym politycznym thrillerem na ważny temat. Po jego seansie pozostaje jednak uczucie niedosytu - niby aktorstwo pierwszorzędne, niby fabuła skonstruowana jak trzeba, ale czuć, że reżyser lepiej czuje się w konwencji dramatu psychologicznego, niż w trzymającym w napięciu kinie akcji.

Jest więc w filmie Schmida pewna rozbieżność, na szczęście nie drażniąca, między oczekiwaną wartkością akcji "Szturmu" a jej delikatnym rozleniwieniem. Mimo wszystko zapisuję to filmowi na plus - zamiast powielać hollywoodzkie wzorce (jak Tykwer w "International"), ma w sobie "Szturm" stempel pewnej oryginalności.

Kolejną konkursową propozycją był irański "A propos Elly" Asghara Farhadiego. Ten film ma w sobie to, co od kilkunastu lat charakteryzuje tamtejszą kinematografię: prostotę i skromność. To opowieść o weekendowym wyjeździe grupki przyjaciół z Teheranu na północ Iranu. Niespodziewanie dla wszystkich Sepideh (Golshifteg Farahani) zabiera na wyjazd także opiekunkę swojego dziecka - tytułową Elly (Taraneh Alidousti). Nikt oprócz Sepideh nie wie, że Elly ma narzeczonego. W restrykcyjnej obyczajowo kulturze Iranu jest to niemal równoznaczne z cudzołóstwem.

Najciekawsze w "A propos Elly" jest właśnie smakowanie perskiej odmienności kulturowej . Obserwacja pięknych twarzy irańskich kobiet, cieszenie się żywą gestykulacją mężczyzn, damsko-męskie relacje . Choć reżyser wprowadza do swojego filmu wątek sensacyjny - Elly tonie w morzu, grupa przyjaciół decyduje się powiadomić o tym zdarzeniu osobę, która jako ostatnia próbowała dodzwonić się na komórkę Elly; okazuje się, że jest to jej narzeczony - to nie on stanowi o sile "O Elly". Świat w większości irańskich filmów zredukowany jest do imponderabiliów. Ich bohaterowie są niczym rozbitkowie na wyspie współczesnego świata - zdani na samych siebie samotnie muszą radzić sobie z podstawowymi, nie wydumanymi problemami. Jest w ich archaicznej walce urok czystego heroizmu, pobrzmiewa w niej tęsknota za światem bez telefonów komórkowych, bez samochodów, bez komputerów. Czy jeszcze potrafilibyśmy się bez nich obejść?

Znamienna rzecz - zarówno jedna z bohaterek "Burzy" (grana przez Anamarię Marincę), jak i jeden z protagonistów "A propos Elly" - mieszkają w Niemczech. Ona jest Bośniaczką, która mieszka w Berlinie ze swym niemieckim mężem i wspólnym synkiem, on jest Irańczykiem, który wyjechał do Niemiec w celach zarobkowych. Jak widać, nie tylko podczas Berlinale, w stolicy Niemiec powoli zaczyna spotykać się cały świat.

Żaden z konkursowych filmów, zaprezentowanych dotychczas podczas tegorocznego festiwalu nie miał jednak takiej siły rażenia jak "Where You're Strange" - pełnometrażowy dokument o zespole The Doors w reżyserii Toma DiCillo (wczesny operator Jarmuscha, potem autor wielu sundance'owych filmów). DiCillo dokonał rzeczy niesłychanie trudnej - skomponował swój film wyłącznie z materiałów archiwalnych ("When You're Strange" poprzedza informacja, że w filmie nie wystąpili żadni aktorzy), w tym kilku naprawdę unikalnych (jak fragmenty jedynego filmu nakręconego przez Morrisona "The Hitchhiker"). Uniknął więc typowych dla podobnych muzycznych biografii "gadających głów", akcję filmu koncentrując wokół czytanej przez siebie samego osobistej narracji i wykorzystując zastane nagrania dźwiękowe.

Od początku filmu czuć, że DiCillo wyreżyserował "When You're Strange" jako fan The Doors - nie przeszkadza to jednak w jego odbiorze. Mamy tu wszystko - i materiały z sesji nagraniowych The Doors, i skandalizujące występy sceniczne Morrisona, i zupełnie unikatowy zapis jednej z pierwszych prób grupy. Jak powiedział obecny na pokazie reżyser (wśród gości był również perkusista The Doors - John Densmore), z filmu wynika też jedna nauka: kto nie wiedział, teraz wreszcie się dowie, że autorem "Light My Fire" nie jest Morrison, tylko gitarzysta zespołu Robby Krieger. To rzeczywiście świetny materiał o fenomenie The Doors, nie tylko o legendzie Morrisona.

Tomasz Bielenia, Berlin

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: International | niemiecki | film | Niemcy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy