Te filmy trzeba koniecznie obejrzeć. Niełatwo było wybrać najlepsze
W dniach od 17 do 27 lipca 2025 roku we Wrocławiu odbyła się 25. edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego BNP Paribas Nowe Horyzonty. Interia była patronem medialnym wydarzenia, a jej redaktorzy pojawili się na nim, by relacjonować jego przebieg, rozmawiać z największymi nazwiskami polskiego i światowego kina, a także cieszyć się ogromnym wyborem 272 filmów, które znalazły się w programie. Oto nasze nowohoryzontowe rekomendacje.
"Sirat", reż. Oliver Laxe
Mocniejszego wejścia w 25. edycję festiwalu BNP Paribas Nowe Horyzonty nie mogłam sobie wymarzyć. Laureat Nagrody Jury tegorocznego Cannes to potężna petarda. Film, po którym trudno się pozbierać. Salę kinową opuszcza się w szoku i w kompletnej ciszy, a wydarzenia przedstawione na ekranie zostają z widzem jeszcze długo po seansie.
Luis (Sergi López) wraz z synem Estebanem (Bruno Núñez Arjona) dociera na pustynny rave w poszukiwaniu córki, która odeszła od rodziny pięć miesięcy wcześniej i zniknęła bez śladu. Mężczyzna w średnim wieku zanurza się w obcy mu świat ekscentrycznych imprezowiczów i potężnych basów, w surowym, bezlitosnym krajobrazie pustyni. W tle słyszy się doniesienia o wybuchu III wojny światowej.
O "Sirat" najlepiej wiedzieć jak najmniej przed seansem. Film Laxe’a opiera się na nieoczekiwanych zwrotach akcji. Reżyser skutecznie podważa zaufanie widza, serwując emocjonalną jazdę bez trzymanki w rytmie pulsującej muzyki elektronicznej. Dawno żaden film nie sprawił, że każdy kolejny zwrot był tak dotkliwym ciosem: prosto w serce, które zdążyło się już przywiązać do bohaterów.
"Sirat" to także komentarz na temat wojny, choć to przesłanie wybrzmiewa dopiero jako jedna z puent, która dociera do widza po seansie. Bo ten film zostaje w głowie na długo. Elektryzuje, prowokuje do rozmów, wzbudza emocje. Nie da się przejść obok niego obojętnie.
"To był zwykły przypadek", reż. Jafar Panahi
Tegoroczny zwycięzca Złotej Palmy nie rozczarował. "To był zwykły przypadek" irańskiego reżyseria, Jafara Panahiego, to połączenie kryminału i komedii. Wątki humorystyczne przeplatają się tutaj z pełnym frustracji, błagalnym krzykiem o wolność.
Mamy do czynienia z pozornie prostą fabułą. Przypadek decyduje o kolejnych wyborach bohaterów. Choć na pierwszy rzut oka film może wydawać się błyskotliwą komedią, finał wbija w fotel swoją puentą i bezwzględnie szczerą wizją brutalnej rzeczywistości.
Siłą filmu jest bezbłędna reżyseria. Panahi doskonale wie, co robi, wprowadzając elementy komediowe. Nasza sympatia do głównych bohaterów rośnie z każdą minutą, co sprawia, że końcówka łamie serce.
Do tej pory irańscy twórcy nie zawodzili mnie pod względem emocjonalności i wrażliwości. "To był zwykły przypadek" to kolejny film, który z czystym sumieniem będę polecać.
"Sorry, Baby", reż. Eva Victor
Na "Sorry, Baby" poszłam bez większego zagłębiania się w opis fabuły. Podczas festiwalu taki wybór filmu, o którym niewiele wiadomo, potrafi przynieść najpiękniejsze niespodzianki. I tak właśnie było w tym przypadku.
"Sorry, Baby" to film wyreżyserowany i napisany przez Evę Victor, która wcieliła się także w główną rolę. Agnes pracuje jako nauczycielka akademicka. Poznajemy ją po raz pierwszy w trakcie wizyty jej bliskiej przyjaciółki, Lydii (Naomi Ackie). Fabuła z początku sprawia wrażenie słodko-gorzkiej opowieści o kobiecej przyjaźni. Nic nie przygotowuje nas na prawdę o przeszłości Agnes. Jest boleśnie, szokująco, ale też z rozbrajającą szczerością i empatią.
Szczególnie mocno trafiły do mnie dialogi, z których bije naturalność i autentyczność. Mam wrażenie, że Agnes i Lydia mogłyby być kobietami, które mijam codziennie na ulicy. "Sorry, Baby" to poruszająca, prawdziwa historia z ogromnym serduchem. Nie boi się podejmować trudnych tematów, ale robi to z wyczuciem i wrażliwością, bez taniej sensacji. Kino kobiece w najlepszym tego słowa znaczeniu.
"Miętowy cukierek", reż. Lee Chang-dong
Retrospektywa Lee Chang-donga była dla mnie jednym z najważniejszych elementów tegorocznego festiwalu. Choć każdy z filmów koreańskiego reżysera zasługuje na wyróżnienie, tak na pierwsze miejsce w moim prywatnym rankingu wybił się "Miętowy cukierek".
W produkcji widać zarówno doskonały warsztat literacki twórcy, jak i jego pomysłowość. Film rozpoczyna się od sceny, w której główny bohater podejmuje decyzję o targnięciu się na własne życie. Dzięki zastosowanej przez Lee odwróconej chronologii wydarzeń stopniowo dowiadujemy się, co doprowadziło do tragedii.
Scenariusz poprzez doświadczenia Kima Yong-ho (w tej roli Sul Kyung-gu) pokazuje wiele ważnych wydarzeń w historii Korei, w tym nadejście kryzysu ekonomicznego, działania Czerwcowego Ruchu Demokratycznego czy zamieszki w Gwangju.
Tytułowy miętowy cukierek przywołuje bezpowrotnie utracone czasy niewinności i towarzyszącą młodzieńczym latom nadzieję na dobrą przyszłość. Co ciekawe, premiera filmu w Korei Południowej odbyła się dokładnie 1 stycznia 2000 roku. Czy można wyobrazić sobie lepsze i bardziej refleksyjne wejście w nowe tysiąclecie?
"Blue Sun Palace", reż. Constance Tsang
"Blue Sun Palace" to pierwszy film, z jakim w tym roku miałam okazję zetknąć się podczas festiwalu. Skromne, pełne niedopowiedzeń dzieło wrażliwością i sposobem obserwacji bohaterów zbliżone jest do twórczości jednego z czołowych twórców slow cinema — Tsaia Ming-lianga.
Debiut fabularny amerykanki o chińskich korzeniach wciąga nas do świata imigrantów zamieszkujących Nowy Jork. Amy (Wu Ke-Xi) i Cheung (Lee Kang-Sheng, który jest ulubionym aktorem i wieloletnim współpracownikiem Tsaia) wspólnie muszą zmierzyć się z pewnym tragicznym zdarzeniem. Choć z całych sił starają się być dla siebie odskocznią od samotności, wyobcowania i tęsknoty, przeszłość stanowczo uniemożliwia im zaznanie szczęścia.
Tsang w swoim dziele przedkłada melancholijny nastrój nad fabułę. Po wyjściu z kina bardziej niż o historii pamięta się przeszywającym uczuciu smutku i niespełnienia, które nieustannie biło z ekranu.
"Super Happy Forever", reż. Kohei Igarashi
Ten film można byłoby podsumować w kilku prostych słowach — przypadki nie istnieją. Najnowsze dzieło japońskiego reżysera skupia się na młodym mężczyźnie o imieniu Sano, który wraz z przyjacielem przyjeżdża do nadmorskiego kurortu, gdzie przed laty poznał swoją przyszłą żonę.
Powrót bohatera nie jest przypadkowy; chce on w ten sposób poradzić sobie z żałobą po śmierci ukochanej. Przemierza plaże i znane miejsca, które były świadkami narodzin ich głębokiego uczucia. Dzięki retrospekcji poznajemy urokliwą historię zakochanych, która była wynikiem wielu zbiegów okoliczności.
Obserwacja relacji i wszelkich drobnych gestów między postaciami nabiera na szczególnym znaczeniu dzięki świadomości przyszłej straty. Film staje się refleksją nad ulotnością wspomnień i obrazem wieloetapowego procesu żałoby.
W czasie tegorocznych Nowych Horyzontów widziałem 31 filmów. Jak zawsze czekał na mnie ogrom wrażeń, a zaledwie dwie produkcje okazały się ogromnymi rozczarowaniami. Mimo wysokiego poziomu wybór mojego najlepszego filmu 25. MFF BNP Paribas Nowe Horyzonty był dla mnie prosty.
"Tajny agent", reż. Kleber Mendonça Filho
W 2019 roku brazylijski reżyser Kleber Mendonça Filho zachwycił mnie swoim "Bacurau", w którym łączył polityczny komentarz z gatunkową erudycją. Sześć lat później potwierdził swój talent nagrodzonym w Cannes "Tajnym agentem". Do trudnej historii Brazylii pochodzi w o wiele ciekawszy sposób niż oscarowe "I’m Still Here" Waltera Sallesa. "Tajny agent" jest gorzką rozprawą o pamięci, która nie boi odwołać się do najmroczniejszego okresu kraju. Filho ponownie sięga po gatunek – to trzymające widza w garści kino szpiegowskie, dające nam jeden z najbardziej emocjonujących finałów ostatnich lat. Przez cały długi seans, dosłownie od pierwszej genialnej sceny, napięcie można kroić. A na dodatek dostajemy jeszcze historię o znalezionej w brzuchu rekina nodze, która bardzo lubił kopać ludzi. Bardzo możliwe, że będzie to mój film roku. Żałuję tylko, że nie znam lepiej historii Brazylii, przez co na pewno przegapiłem część odniesień.
"Trzy miłości", reż. Łukasz Grzegorzek
Łukasz Grzegorzek zaskoczył. Zamiast kolejnego ciepłego komediodramatu nakręcił thriller erotyczny, który szybko przechodzi w pastisz gatunku. Reżyser i jego scenarzyści są bardzo świadomi założeń tego nurtu. W warstwie wizualnej idą jego tropem, racząc nas co chwilę neonowym błękitem i różem. W fabule pozwalają sobie na wolty – budują napięcie, by niespodziewanie przebić balonik namiętności cringe’owym humorem. Marta Nieradkiewicz i Mieszko Chomka są wspaniali jako para kochanków, ale każdą scenę kradnie Marcin Czarnik jako zazdrosny były mąż – postać komicznie żałosna i wspaniale nieporadna. Za samą zbitą minkę swego bohatera aktor powinien dostać wszystkie nagrody świata.
"Osiem pocztówek z Utopii", reż. Radu Jude
Radu Jude nie boi się eksperymentów. Tym razem historię transformacji ustrojowej w Rumunii opowiada za pomocą sklejki montażowej reklam telewizyjnych z lat 90. XX wieku i pierwszej dekady lat zerowych. Z jednej strony dostajemy potężną dawkę retrorozrywki. Trudno nie uśmiechnąć się przy niektórych reklamach, czy to z racji ich pomysłowości, czy też (częściej) nie najlepszego zestarzenia się. Jude nie ogranicza się jednak wyłącznie do zapewnienia prostej zabawy rodem z zestawienia na YouTubie. "Osiem pocztówek z Utopii" to kronika przełomowych dwóch dekad zachłyśnięcia się kapitalizmem i Zachodem. Reżyser "Nie oczekujmy zbyt wiele po końcu świata" jak zawsze jest bezlitosny w swoich diagnozach. I znów trafia w punkt.
Spędziłam na Nowych Horyzontach we Wrocławiu 4 dni i obejrzałam 9 filmów. Nie zobaczyłam tam niczego, co by mnie rozczarowało, nie poruszyło, nie dotknęło, nie wywołało jakiejś emocji. Niezwykły to był czas. Część z tych filmów można jeszcze obejrzeć do 3 sierpnia w części NH online, niektóre wejdą do kin.
"Sirāt", reż. Oliver Laxe
Ten film potrafi zaskoczyć i złapać za serce oraz gardło, szczególnie kiedy... tego nie mogę zdradzić, ale reżyser nas nie oszczędza. Zaczyna się od rave’u na marokańskiej pustyni. To długa scena, aż chce się wstać z kinowego fotela i przyłączyć do tego zbiorowego transu. Potem jest tripowa podróż przez piaski Sahary Zachodniej do granicy z Mauretanią, a w tle zaczyna się trzecia wojna światowa. Jest dojrzały mężczyzna, który z nastoletnim synem szuka zaginionej córki. Jest grupa outsiderów, która ich przygarnia i to ICH opowieść, ich relacja - ludzi nikomu niepotrzebnych, bez nadziei - staje się najważniejsza. Nad wszystkim unosi się duch filmów Alejandro Jodorowskiego, "Ceny strachu" i pierwszego "Mad Maxa", a nawet "Pod osłoną nieba". Do tego absolutnie wciągająca muzyka techno francuskiego DJ-a i performera Kangdinga Raya.
"Tak" (Yes), reż. Nadav Lapid
"Myślę, że społeczeństwo potrzebuje wstrząsu i mam nadzieję, że 'Yes' będzie jednym z nich" - powiedział na festiwalu w Cannes Nadav Lapid. Prowokacja, gniew, furia, bezwzględność, ironia, wściekłość i ból - to słowa, które przychodzą mi na myśl po obejrzeniu tego filmu (+ super ścieżka dźwiękowa). Bohaterem trwającej dwie i pół godziny opowieści jest Y - izraelski artysta, kompozytor, pianista, który zgadza się napisać na zlecenie rosyjskiego oligarchy nowy hymn Izraela. Fabuła "Yes" nawiązuje do wydarzeń z 7 października 2023 roku i tego, co wydarzyło się potem (i wciąż się dzieje) w Strefie Gazy. Izraelski reżyser bezlitośnie obnaża elity, które żyją w zakłamaniu i konformizmie. Pokazuje też człowieka zaplątanego w rzeczywistość, który nie potrafi, nie chce, nie umie odpowiedzieć sobie na podstawowe pytania. Czy my to umiemy? Mówimy "tak" czy "nie"?
"Czas kruka" (The Thing with Feathers), reż. Dylan Southern
Dawno nie widziałam w kinie takiego studium żałoby i dawno nic mnie tak nie poruszyło. Wydawałoby się, że to prosta opowieść o mężczyźnie, który nagle traci ukochaną żonę i zostaje z dwójką małych chłopców, nie do końca rozumiejących, co się stało. Bohater - przejmująco, ale i oszczędnie grany przez Benedicta Cumberbatcha - jest absolutnie zagubiony, pogrąża się w żałobie i stacza w otchłań, w której czeka na niego... wielki, czarny kruk. Zaczyna się ich rozmowa, gra, terapia szokowa (pomyślałam o filmie "Birdman"). Reżyser sprytnie miesza rzeczywistość z wizjami i snami. To intymny film o trudnej zgodzie na czyjeś odejście, o tym jak łatwo można przekroczyć cienką granicę pomiędzy żałobą a rozpaczą, która popycha człowieka do szaleństwa. Śmierć bliskiej osoby zawsze nas zaskakuje, nigdy nie można się na nią przygotować. Akceptacja? Tak, ale ona wymaga czasu.
Aby wydostać się z tego mroku i nihilizmu muszę tu dodać jeszcze jeden film.
"Nowa fala" Richarda Linklatera to "must have" dla każdego kinomana. To piękny list miłosny do kina. Już od pierwszych chwil mamy na ekranie bohaterów tej opowieści, a są nimi nie mniej nie więcej, a takie legendy kina, jak Jean-Luc Godard, Claude Chabrol, Eric Rohmer, François Truffaut, Jane Seberg czy Jean-Paul Belmondo, jak również twórcy skupieni wokół słynnego magazynu "Cahiers du Cinéma". Historia o tym, jak powstawał film "Do utraty tchu", a wszystko w czerni i bieli i cudownym klimacie Paryża lat 60. i jazzowej muzyki z tamtych lat. Człowiek to ogląda i się uśmiecha. Koniecznie w kinie, na wielkim ekranie.