Wydawało się, że świat o niej zapomniał. Spektakularny powrót Pameli Anderson
Gdyby ktoś mnie zapytał, ile rozmów z gwiazdami udało mi się odbyć w ciągu mojego długiego pobytu w Hollywood, chyba nie wiedziałabym, co odpowiedzieć. Liczba ta z pewnością idzie w setki - ba, co ja mówię! W tysiące. Bo przecież oprócz tych oficjalnych wywiadów, które po mozolnym spisaniu i zredagowaniu ukazywały się w mediach, należałoby doliczyć towarzyskie pogawędki na bankietach, spotkania za kulisami branżowych imprez czy też całkiem już prywatne pogaduszki, do których okazji w Fabryce Snów nigdy nie brakuje.
Zawsze, gdy rozmawiam z aktorami - czy to owianymi legendą, jak Jimmy Stewart czy Gene Kelly za dawnych czasów, czy też takimi, którzy dopiero rozpoczynają karierę - lubię zadawać pytanie: co cię skłoniło do wyboru właśnie tego, a nie innego zawodu? Zadziwiające, jak wiele różnych odpowiedzi można wówczas usłyszeć. "Bo to okazja, by na krótko stać się kimś zupełnie innym. Bo można przeżyć coś ekscytującego, ale bez ryzyka i niebezpieczeństwa. Bo można zjeździć świat i obejrzeć różne egzotyczne zakątki, do których człowiek być może nigdy by nie trafił. Bo robi się coś, co się uwielbia i jeszcze za to płacą. A do tego jeszcze robią zdjęcia na czerwonym dywanie".
Najchętniej dodałabym od siebie jeszcze jeden plus tej magicznej profesji: bo nigdy nie jest za późno na wielki powrót na ekran. Kiedy wydaje ci się, że blask sławy przeminął, a dawna uroda odeszła w siną dal, zawsze gdzieś czeka na ciebie ta jedna rola, dzięki której znów znajdziesz się w centrum uwagi. Kto wie, może właśnie dzięki temu, że czar młodości masz już za sobą, nadarza się okazja, by zaprezentować światu dojrzałe, bardziej interesujące oblicze?
Takie rozmyślania towarzyszą mi na wieść o nadchodzącej premierze filmu "The Last Showgirl". W Ameryce produkcja ta weszła na ekrany w ubiegłym roku, zdobyła nawet dwie nominacje do Złotych Globów, w Polsce zaś będzie można oglądać ją od 25 kwietnia. Każdy, komu ten tytuł obił się o uszy, wie chyba, że główną rolę gra w nim Pamela Anderson. Tak, już widzę te uśmieszki - Pam, głupiutka blondyneczka ze "Słonecznego patrolu", która zasłynęła głównie rozbieranymi zdjęciami dla "Playboya" i sekstaśmą z ówczesnym mężem, Tommym Lee. Kiedyś to przynajmniej miała co pokazać, a teraz?
Coś sobie zatem wyjaśnijmy. W odróżnieniu od większości autorów podobnych komentarzy miałam okazję poznać Pamelę osobiście i powiem jedno: oby jak najwięcej takich "głupiutkich blondyneczek"! Nie dość, że w bezpośrednim kontakcie aktorka robi znakomite wrażenie, to jeszcze od bardzo dawna wspiera szlachetne inicjatywy, od walki o prawa zwierząt poczynając, a na kampanii o wsparcie dla osób chorych na AIDS kończąc.
Etykietka sekssymbolu, która przylgnęła do niej na wczesnym etapie kariery, wyrządziła jej więcej szkody niż pożytku. A już największym ciosem, jaki mógł ją spotkać, było upublicznienie taśmy z, nazwijmy to dyplomatycznie, igraszkami z Tommym Lee. Jej kariera wówczas w niewielkim stopniu na tym ucierpiała - już po fakcie Pamela zagrała główną rolę w serialu "V.I.P.", który utrzymał się na ekranach przez cztery sezony - można jednak wyobrażać sobie, jakie emocjonalne piętno odcisnęła na niej cała historia.
Z nastaniem nowego stulecia niegdysiejsza gwiazda przestała występować w filmach i serialach, skupiając się zamiast tego na programach typu reality show. Wydawało się, że świat zapomniał o Pameli Anderson. Po czym nagle z powrotem dała o sobie znać i to w wielkim stylu, znakomitą rolą w "The Last Showgirl".
To oczywiście nie jest pierwszy spektakularny come back, jaki mieliśmy okazję oglądać w ostatnich latach. Nie tak dawno przecież Brendan Fraser rzucił wszystkich na kolana oscarowym występem w "Wielorybie", trochę wcześniej Keanu Reeves, którego wielu spisało już na straty, zabłysnął w "Johnie Wicku", a nie muszę chyba przypominać, któremu superbohaterowi Marvela Robert Downey Jr. zawdzięcza swoją obecną pozycję. W przypadku Pameli jednak mowa o aktorce, która miała dotąd do czynienia głównie z małym, a nie wielkim ekranem (bo o eksperymentach w rodzaju filmu "Żyleta" chyba nawet ona wolałaby zapomnieć). I okazuje się, że po tylu latach spędzonych w telewizji jest gwiazdą stworzoną dla kina!
Oczywiście dzisiaj podział na aktorów kinowych (czyli tych lepszych, uwielbianych i cenionych na całym świecie) i telewizyjnych (tych mniejszego kalibru, często niedocenianych i pomijanych w rozdzielnikach nagród) odchodzi w przeszłość. Pamiętam jednak doskonale czasy, gdy przeskok z małego ekranu na wielki oznaczał awans, nobilitację i przejście do wyższej ligi. Dopiero po wejściu na plan filmowy można było mówić o prawdziwej karierze.
Wiele hollywoodzkich gwiazd zaczynało od ról w telewizji. Steve McQueen, ten wspaniały błękitnooki twardziel z "Siedmiu wspaniałych", "Wielkiej ucieczki" i "Bullitta", przez trzy lata uganiał się po prerii za bandytami w serialu "Poszukiwany: żywy lub martwy". Dwakroć dłużej przesiedział w siodle Clint Eastwood. Kto pamięta, że ten zdobywca czterech Oscarów i tyluż Złotych Globów, niewiarygodnie utalentowany aktor, reżyser i kompozytor (a prywatnie czarujący mężczyzna z ogromnym poczuciem humoru), zaczynał jako skromny poganiacz bydła w serialu "Rawhide"?
Nie każdy, kto osiągnął szczyty sławy, lubi, by przypominać mu skromne początki. Choć muszę przyznać, że wielu moich rozmówców wraca do telewizyjnych lat z nieukrywanym sentymentem. Bruce Willis wspominał kiedyś przy mnie pogodną, beztroską atmosferę na planie serialu "Na wariackich papierach", od którego zaczęła się jego podróż do sławy: "Mam wrażenie, jakbyśmy tam bez przerwy imprezowali, tyle było śmiechu. Dzisiaj takich seriali już chyba nie robią". Johnny Depp wygadał mi się, że w odległych latach 80., podczas pracy nad jednym z odcinków "21 Jump Street", poznał młodego, dobrze zapowiadającego się aktora, który zagrał epizodyczną rolę. Obaj panowie, wówczas jeszcze nieopierzone żółtodzioby, zaprzyjaźnili się i znajomość w najlepsze trwa do dziś. A ten młody, dobrze rokujący artysta nazywał się Brad Pitt. Z kolei Eddie Murphy (o, ten to dopiero nadawałby się na historię o artystycznym powrocie z niebytu!) opowiadał mi, jak wiele się nauczył, występując w programie "Saturday Night Live". Nazwał go "Harvardem dla aktorów komediowych".
Oczywiście nie można pominąć George’a Clooneya, który, jak podejrzewam, wielu osobom przychodzi na myśl w pierwszej kolejności jako przykład człowieka z telewizji, który zrobił karierę w Hollywood. Zapytałam go, jak z perspektywy czasu ocenia swój zawodowy sukces. Wbrew pozorom daleki był od przypisywania sobie jakichkolwiek zasług. Powiedział mi, że sława zależy od tylu losowych czynników, że człowiek nie ma praktycznie żadnego wpływu na to, czy powiedzie mu się w branży, czy nie: "Gdyby w Ameryce 'Ostry dyżur' nadawano o innej porze w innym dniu tygodnia, moje losy mogłyby potoczyć się zupełnie inaczej". Samo przejście z jednego medium do drugiego też nie było łatwe.
"Brałem każdą rolę, jaka się trafiła - wyznał George. - Miałem naprawdę niesamowity fart, że trafiło mi się parę filmów, które nie przepadły w kinach po pierwszym weekendzie". Rzeczywiście, kiedy szperam w pamięci, wydaje się, że aktor kręcił hit za hitem: "Co z oczu, to z serca", "Złoto pustyni", "Bracie, gdzie jesteś?"... Dziś trudno uwierzyć, że przed długi czas uchodził wyłącznie za gwiazdora telewizji. I mam wrażenie, że on sam niezbyt chętnie wraca wspomnieniami do tamtych czasów. Zwierzył mi się, że najchętniej wykupiłby wszystkie taśmy ze swoimi starymi serialami i spalił je. "Jak na to patrzę, to mam ochotę strzelić sobie w łeb. Jakie ja miałem wtedy fatalne włosy!" - powiedział, a ponieważ w Hollywood od dawna ma opinię kawalarza, nie jestem do końca pewna, czy mówił poważnie.
Wspomniałam już, że ta jednokierunkowa ścieżka kariery z telewizji do kina należy już raczej do przeszłości. Dziś należałoby raczej mówić o procesie odwrotnym: coraz więcej gwiazd Hollywood zaszczyca swoją obecnością mały ekran. Kiedyś to się wydawało nie do pomyślenia! Pamiętam, jak w 1979 roku sir Alec Guinness, wybitny brytyjski aktor, laureat Oscara i Złotego Globu za brawurową kreację w "Moście na rzece Kwai" (a wśród młodszych widzów wsławiony wówczas rolą Obi-Wana Kenobiego w "Gwiezdnych wojnach"), zgodził się zagrać główną rolę w serialu BBC na podstawie powieści Johna le Carré "Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg". Na głowę artysty posypały się gromy: jakże to tak, zniżać się do występu w plebejskim, pogardzanym medium? To się wręcz nie godzi!
Ponoć nawet sam le Carré nie był zachwycony, uważał bowiem, że Guinness, bądź co bądź gwiazda ekranu, nie pasował do postaci George’a Smileya, skromnego, nierzucającego się w oczy pracownika wywiadu. Tymczasem powstało arcydzieło, a nawet dwa, bo po "Druciarzu..." nakręcono jeszcze kolejną, równie udaną miniserię, "Ludzie Smileya". Zachwycony pisarz z miejsca wycofał wszystkie zastrzeżenia, co więcej, zaczerpnął od sir Aleca Guinnessa charakterystyczny gest przecierania okularów końcówką krawata. W późniejszych powieściach Johna le Carré główny bohater nabrał takiego właśnie zwyczaju, wzorując się na swym serialowym odpowiedniku.
Dziś nie ma właściwie nic nadzwyczajnego w tym, że jakaś hollywoodzka sława postanawia spróbować szczęścia na mniejszym ekranie. To efekt nie tylko ogromnego rozwoju telewizji, ale przede wszystkim niebywałej ekspansji serwisów streamingowych pokroju Netfliksa. Nie wspominam o dramatycznej sytuacji, w jakiej w ostatnich latach znalazło się kino za sprawą pandemii, bo to temat na osobną dyskusję. A gdzieś przecież występować trzeba, skoro ktoś wybrał taki zawód...
Aktorzy pozbyli się zatem uprzedzeń wobec grania w serialach, choć dla większości to nadal swego rodzaju eksperyment, jednorazowa przygoda, po której tym chętniej wracają do swego naturalnego środowiska, czyli na plan filmowy. Wciąż pamiętam zdziwienie, z jakim Nicole Kidman opowiadała mi o popularności "Wielkich kłamstewek": "Mam wrażenie, że zagrałam w jakiejś hollywoodzkiej superprodukcji, bo dokądkolwiek pojadę - czy to do Australii, czy do Francji, czy do Wielkiej Brytanii - dosłownie wszyscy pytają mnie o 'Wielkie kłamstewka'. Do tej pory nie mogę wyjść z szoku".
A przecież to niejedyny tytuł, który stał się światowym fenomenem! Dla Damiana Lewisa przepustką do gwiazdorskiej sławy okazał się "Homeland", Jon Hamm wyrobił sobie nazwisko jako Don Draper w "Mad Men", a Bryan Cranston zapisał się już na zawsze w amerykańskiej popkulturze jako nauczyciel chemii, produkujący używki w "Breaking Bad". Wszyscy trzej panowie (których, nawiasem mówiąc, uwielbiam, bo są nie tylko przystojnymi, dojrzałymi mężczyznami, ale także byli inteligentnymi i błyskotliwymi rozmówcami) zgodnie przyznali w rozmowach ze mną, jak wiele zawdzięczają telewizji. I nie zdziwiłabym się, gdyby to właśnie z tym medium postanowili związać swoją zawodową przyszłość.
Najcelniej, jak mi się zdaje, podsumował rzecz Michael C. Hall, znany rzeszom widzów jako Dexter (i który całkiem niedawno powrócił do tej postaci): "Kino to kapryśna sztuka: raz człowiek dostanie rolę, innym razem nie. A jedną z dobrych stron pracy w serialu telewizyjnym jest to, że ma się stałe zatrudnienie. Do tego jeszcze mamy absolutnie wolną rękę. Nikt nie wywiera na nas presji, nie mówi, co mamy robić. Producenci po prostu pozwalają nam wykonywać naszą pracę. Dlatego wcale nie spieszy mi się, by od tego uciekać".
Wysłuchałam słów aktora ze zrozumieniem, choć nie do końca podzielam jego zdanie. Uważam bowiem, że mimo wszystko kino nadal ma w sobie coś magicznego, czego nie da się w prosty sposób zdefiniować słowami. Powołałam się już wcześniej na przykłady Steve’a McQueena i Clinta Eastwooda. Czy ktoś sobie wyobraża, jak potoczyłaby się ich kariera, gdyby pozostali w telewizji? No właśnie. Czasy może się zmieniły, twierdzę jednak stanowczo, że występ na wielkim ekranie w dalszym ciągu stanowi nobilitację, nawet jeśli serial Netfliksa czy Prime Video zapewnia większą i szybszą popularność.
Tym bardziej więc cieszę się z wyczynu Pameli Anderson, której udało się przekonać do siebie widzów w "The Last Showgirl", bo uważam, że na swój artystyczny sukces w pełni sobie zapracowała. I nawet jeśli wzorem innych kolegów po fachu zdecyduje się poświęcić jednak telewizji, to droga na wielki ekran będzie już stała przed nią otworem. Kino, jak powiedział odtwórca roli Dextera, to może i kapryśna sztuka, ale zawsze chętnie zaprasza wszystkich, którzy zdecydują się do niego wrócić. Na to nigdy nie jest za późno.
Yola Czaderska-Hayek, Hollywood, 25.04.2025