Reklama

Ethan Hunt ratował świat już siedem razy. Tom Cruise na planie ryzykował życiem

Festiwal w Cannes to odpowiednie miejsce do promowania najnowszej części cyklu "Mission: Impossible". Niejeden krytyk starej daty żachnąłby się: "Ależ skąd! Cannes to przecież świątynia awangardowego kina, gdzie tu miejsce dla hollywoodzkiej superprodukcji?". Jednak Tom Cruise odważył się zmierzyć z wymagającą widownią na jej własnym terenie. Nie pierwszy raz zresztą, był tu przecież trzy lata wcześniej z filmem "Top Gun: Maverick".

Festiwal w Cannes to odpowiednie miejsce do promowania najnowszej części cyklu "Mission: Impossible". Niejeden krytyk starej daty żachnąłby się: "Ależ skąd! Cannes to przecież świątynia awangardowego kina, gdzie tu miejsce dla hollywoodzkiej superprodukcji?". Jednak Tom Cruise odważył się zmierzyć z wymagającą widownią na jej własnym terenie. Nie pierwszy raz zresztą, był tu przecież trzy lata wcześniej z filmem "Top Gun: Maverick".
Yola Czaderska-Hayek i Tom Cruise /archiwum autorki /materiały prasowe

Mission: Impossible": niemożliwe jest możliwe

Wielokrotnie już miałam okazję podziwiać spokój i opanowanie aktora, nawet w obliczu nieprzyjemnych sytuacji. Dwadzieścia lat temu (naprawdę, to już tyle czasu?) podczas rozmowy przed kamerami w Londynie ktoś dla kawału oblał go wodą. Mnie na jego miejscu pewnie poniósłby temperament, Tom Cruise jednak nie stracił zimnej krwi. Gdy tylko miałam okazję, zapytałam, jak udało mu się opanować nerwy. Wyjaśnił: "Ja po prostu nie rozumiem takiego zachowania. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by celowo kogoś ośmieszyć. Nie wiem też, czy kiedykolwiek z podobnego powodu rzuciłbym się na kogokolwiek z pięściami. Na pewno nie chciałbym, by doszło do sytuacji, w której miałbym powód, by to zrobić".

Reklama

Zaskakujące słowa jak na kogoś, kto w świadomości widzów zapisał się jako niepokonany superagent, prawda? Ethan Hunt z "Mission: Impossible" raz-dwa zrobiłby z takim kawalarzem porządek. Tymczasem Cruise, którego pamiętam jako wzór elegancji, choć bardziej w stylu "casual" niż formalno-wieczorowym, wydaje się przeciwieństwem filmowego bohatera. Chociaż nie, nie do końca. Na pewno łączy ich jedno: obydwaj wydają się nie rozumieć słowa "niemożliwe". Gdy ktoś tłumaczy Tomowi, że czegoś nie da się zrobić, on uśmiecha się miło, mówi: "Dziękuję, że poświęciłeś mi czas", po czym... robi właśnie to, co wydawało się nie do wykonania.

Tom Cruise: wielokrotnie na planie ryzykował życiem

Wielokrotnie już na planie ryzykował życiem. Zwieszał się z lecącego samolotu, wspinał po gładkiej ścianie wieżowca Burdż Chalifa, skakał na motocyklu prosto w przepaść... Nieraz odnosił przy tym mniejsze lub większe kontuzje, ale gdy tylko dochodził do siebie, zaciskał zęby i wracał na plan. Także i teraz, przy realizacji najnowszej części, zdobył się na kaskaderski wyczyn, który odradzali mu specjaliści: balansował na skrzydłach pozbawionego sterowności dwupłatowca. I to bez wsparcia, bez żadnej dodatkowej ekipy!

Zapytałam go kiedyś, czemu tak się naraża, bo przecież hollywoodzki gwiazdor o jego pozycji mógłby spokojnie wyręczać się kaskaderami. Zastanowił się chwilę i odpowiedział:

"Zawsze mam na względzie dwie rzeczy. Po pierwsze, chcę, żeby film był atrakcyjny dla widzów, a po drugie, chcę, żeby w scenariuszu kryło się dla mnie jakieś wyzwanie. Jeżeli podczas pracy na planie będę się nudził, to publiczność w kinie będzie się nudzić sto razy bardziej. Film musi mnie wciągnąć i zafascynować, wtedy będę miał jakiś procent pewności, że wciągnie także widownię".

W przypadku "Mission: Impossible" aktor może być raczej spokojny o wynik. Każda kolejna część jest jeszcze bardziej widowiskowa, jeszcze bardziej oszałamiająca od poprzedniej. Najciekawsze jednak, że już nakręcenie pierwszego filmu, tego z 1996 roku, wydawało się prawdziwą "misją niemożliwą". Dla Toma było to pierwsze doświadczenie w roli producenta. I oczywiście nawet wtedy musiał - jak to on! - podjąć ryzyko, które mogło zaowocować spektakularną klapą.

Gdzie tkwiło niebezpieczeństwo? Już wyjaśniam.

Cykl o przygodach Ethana Hunta wywodzi się z serialu

Dziś chyba mało kto pamięta, że cykl o przygodach Ethana Hunta wywodzi się z telewizyjnego serialu. Agenci tajnej organizacji Impossible Missions Force (Oddział do Zadań Niewykonalnych) rozpoczęli działalność w 1966 roku, podejmując się misji, których nie powstydziłby się James Bond. Ale w odróżnieniu od brytyjskiego szpiega ich specjalnością były na ogół intrygi, podstępy i maskarady. Bohaterowie chętniej posługiwali się intelektem i sprytem niż bronią.

Na czele grupy operacyjnej stał enigmatyczny lider, Dan Briggs, chłodny planista i koordynator. Po pierwszym sezonie jednak zniknął z ekranu (powód okazał się prozaiczny: grający tę postać Steven Hill ortodoksyjnie przestrzegał reguł judaizmu i odmawiał pracy w piątkowe popołudnia, co nieraz powodowało przestoje w zdjęciach i doprowadzało producentów do furii). Zastąpił go równie enigmatyczny dowódca, Jim Phelps, w którego wcielił się Peter Graves, postawny blondyn o urodzie filmowego kowboja (z niekłamaną przyjemnością odnotowuję, że grywał w westernach, i to z powodzeniem!). Nie wybrzydzał jak jego poprzednik i spodobał się widzom, dzięki czemu pozostał w serialu na kolejne sześć sezonów. A potem, gdy pod koniec lat 80. dokręcono dwie kolejne transze, już z nowymi bohaterami, Graves powrócił na ekran jako jedyny z oryginalnej obsady. Były także plany, by pojawił się w roli Jima Phelpsa w kinowej wersji "Mission: Impossible". Ostatecznie jednak do tego nie doszło. Dlaczego?

Aby poznać odpowiedź na to pytanie, warto uświadomić sobie, jak wygląda "przesiadka" z serialu telewizyjnego na wielki ekran. Zwykle tego rodzaju adaptacje żyją własnym życiem w zupełnym oderwaniu od pierwowzorów. Ciekawa jestem ilu widzów, którzy podziwiają Denzela Washingtona w trylogii "Bez litości", zdaje sobie sprawę, że jest to cykl inspirowany telewizyjną produkcją z głębokich lat 80. Także rewelacyjny "Ścigany" z Harrisonem Fordem stanowił całkowicie nowe podejście do serialu, którym w latach 60. żyła niemal cała Ameryka. A podaję tylko przykłady filmów, które odniosły sukces! Często przecież próby przeniesienia serialu na duży ekran kończyły się sromotną klęską. Czy ktoś dzisiaj pamięta "Świętego" z Valem Kilmerem? Albo "Rewolwer i melonik" z Ralphem Fiennesem i Umą Thurman? Nie? Może to i lepiej...

Tak czy owak, Tom Cruise mógł, jak tylu innych przed nim, podążyć wydeptanym szlakiem i opowiedzieć historię agentów IMF bez oglądania się na serial. Ale oczywiście to by go nie zadowoliło, no bo gdzie tu wyzwanie? Debiutujący producent uznał, że film "Mission: Impossible" będzie nie tyle adaptacją, co raczej dalszym ciągiem telewizyjnej produkcji, osadzonym w czasach po zakończeniu zimnej wojny. Stąd właśnie pomysł, by Peter Graves powrócił do swojej ikonicznej roli Jima Phelpsa, posuniętego już w latach, ale wciąż zabójczo skutecznego. Aktor wstępnie wyraził zainteresowanie, gdy jednak dowiedział się, jaki los miał spotkać jego postać, zdecydowanie odmówił. Nie zdradzam tu wielkiej tajemnicy, mowa wszak o produkcji sprzed prawie trzech dekad: w finale Phelps (którego ostatecznie zagrał Jon Voight) okazał się zdrajcą i zginął z ręki Ethana Hunta.

Zagorzali fani serialu byli oburzeni

Zdaję sobie sprawę, że widzowie w Polsce są raczej wolni od sentymentu związanego z serialem "Mission: Impossible", dlatego zastanawiam się, do czego porównać ten pomysł, by każdy mógł uświadomić sobie jego radykalny charakter. I chyba wiem! Wyobraźmy sobie, że po zakończeniu "Stawki większej niż życie" ktoś dokręca dalszy ciąg, w którym Hans Kloss, nieustraszony i kryształowo uczciwy agent J-23, nagle zmienia front i zaczyna grać na własny rachunek, a na końcu ponosi śmierć. Ależ wybuchłaby awantura, prawda? No to proszę sobie wyobrazić, co się działo w Ameryce. Zagorzali fani serialu byli oburzeni, podobnie jak aktorzy, którzy na małym ekranie wcielali się w agentów IMF. Jeden z nich, Greg Morris, wyszedł nawet z premiery w trakcie seansu, określając film jako "obrzydlistwo". Cóż jednak z tego? Do kin ruszyło tłumnie nowe pokolenie widzów, których ominęły telewizyjne przygody Jima Phelpsa i jego podopiecznych. Tytuł odniósł gigantyczny sukces, a ryzyko, jakie podjął Tom Cruise, zdecydowanie się opłaciło. W jego przypadku nie pierwszy i nie ostatni raz.

Dziś, kiedy na ekranach jest już ósma część, z podtytułem "The Final Reckoning", wydaje się zdumiewające, że główny gwiazdor cyklu przez długi czas wcale nie myślał o kontynuacji "Mission: Impossible". Kiedyś, gdy mieliśmy okazję porozmawiać dłużej, wyznał mi, że wcale nie przepada za sequelami: "Wiele moich filmów odniosło kasowy sukces i często namawiano mnie, by nakręcić dalszy ciąg. Odmawiałem jednak. Wychodzę z założenia, że daną postać zagrałem raz i to wystarczy".

Rzeczywiście, kiedy przyjrzeć się jego filmografii, można na palcach jednej ręki policzyć przypadki, gdy powrócił do konkretnej roli. "Top Gun"? Owszem, nakręcił sequel po - bagatelka! - 26 latach. "Jack Reacher"? Cóż, mimo ogromnej sympatii, jaką żywię do Toma, jestem gotowa przyznać, że decyzja, by zagrać zwalistego eks-żandarma z powieści Lee Childa, nie była najlepszym pomysłem... Na tym koniec powtórek! Szczęśliwie jednak Cruise przełamał w końcu swoją niechęć do kontynuacji i ponownie wszedł w skórę Ethana Hunta. Początkowo jakby z oporami, ale gdy seria nabrała konkretnego kształtu, chyba oswoił się z myślą, że rola superagenta przylgnęła do niego już na dobre.

Tom Cruise i Ethan Hunt: ta rola przylgnęła do niego na dobre

Z perspektywy czasu widać wyraźnie, że pierwsze cztery części niezbyt do siebie pasują. Każdą nakręcił inny reżyser w odmiennym, charakterystycznym dla siebie stylu. Takie najwyraźniej było założenie Toma Cruise’a, który jako producent "Mission: Impossible" miał całkowitą swobodę. Zdradził mi na przykład, że akcję drugiego filmu umieścił w Australii tylko dlatego, że podobało mu się w Sydney. "To wspaniałe miasto, w którym żyją fantastyczni ludzie" - dodał. Podobnego rodzaju wolnością obdarzył filmowców, na których barkach spoczęła realizacja kolejnych odsłon cyklu. To jednak przyniosło niepożądany efekt artystycznego misz-maszu.

Dopiero gdy miejsce za kamerą zajął na stałe Christopher McQuarrie, wieloletni współpracownik i przyjaciel Cruise’a, sytuacja się zmieniła. Zamiast oderwanych od siebie, niezależnych epizodów widzowie zyskali spójną, rozwijającą się opowieść. Mogłabym nawet zaryzykować stwierdzenie, że w obecnej formie cykl "Mission: Impossible" upodobnił się na powrót do... serialu! I to nawet bardzo, bo przecież dwa lata temu część siódma zakończyła się w kulminacyjnym punkcie, po czym dopiero teraz poznamy długo wyczekiwany ciąg dalszy.

Oczywiście, przygody Ethana Hunta nie są ani pierwszą, ani jedyną odcinkową sagą, jaką ma do zaoferowania współczesne kino, zwłaszcza to popularne, pełne akcji. Oglądaliśmy przecież serię o Bondzie (aż w końcu biedaka uśmiercono), przeżywaliśmy kolejne rajdy "Szybkich i wściekłych", oklaskiwaliśmy także Avengersów i innych superbohaterów Marvela. Każdy z tych cykli odznacza się własnym rytuałem, powtarzalnością pewnych motywów, których widzowie wypatrują w kolejnych odsłonach. Agent 007 przyzwyczaił nas do efektownych gadżetów i piosenek w czołówce, Marvel do czekania na scenę po napisach końcowych, a "Szybcy i wściekli" do tego, że Vin Diesel w co drugiej scenie wspomina o rodzinie. Na podobnej zasadzie trudno dziś wyobrazić sobie "Mission: Impossible" bez słynnego tematu muzycznego, szaleńczego sprintu Toma Cruise’a (serio, jak on to wytrzymuje?), masek zmieniających wygląd oraz sakramentalnego tekstu: "Ta wiadomość ulegnie samozniszczeniu za pięć sekund". Nie wiem, jak inni, ale ja byłabym bardzo rozczarowana, gdyby w nowym filmie któregoś z tych elementów zabrakło.

Nowe "Mission: Impossible" w Cannes: entuzjastyczne oklaski

I może właśnie ta niepisana umowa z publicznością sprawia, że wizyta w kinie wciąż potrafi być tak angażującym przeżyciem. Nie oszukujmy się, czasy nie są łatwe. Kinematografie w wielu krajach wciąż jeszcze zbierają się na nogi po wstrząsie, jakim okazała się pandemia. Nawet potęga Hollywood jako globalnej fabryki snów mocno ucierpiała. Dlatego warto docenić każdą inicjatywę, która skłoni widzów do wyjścia z domów i zajęcia miejsc przed wielkim ekranem.

W tym kontekście nie dziwi mnie absolutnie, że Tom Cruise postanowił wypromować nową odsłonę "Mission: Impossible" nigdzie indziej, a na festiwalu w Cannes. Ponieważ to właśnie tutaj, w europejskiej stolicy kina, pokaz tego tytułu najdobitniej przypomniał, czym właściwie jest seans filmowy. To zbiorowe, entuzjastyczne przeżycie, kumulacja emocji, katalog intensywnych doznań, jakich nie zapewni żadne inne medium. Kwestia, czy oglądamy hollywoodzki przebój dla masowej widowni, czy artystyczny, niszowy dramat, jest w tym momencie absolutnie drugorzędna. Tom najwyraźniej zdał sobie z tej oczywistości sprawę, ponieważ zaryzykował występ w Cannes... i znowu wygrał! Jego film, co było do przewidzenia, zebrał entuzjastyczne oklaski po projekcji.

Ethan Hunt ratował świat już siedem razy. W "Mission Impossible: The Final Reckoning" najpewniej uczyni to po raz ósmy. A czy Tom Cruise za sprawą swojej superprodukcji przyczyni się do ocalenia współczesnego kina? Wydaje się to zadaniem nie do wykonania, ale niech no tylko ktoś spróbuje powiedzieć to aktorowi. Już wyobrażam sobie jego reakcję! Uśmiechnie się miło, powie: "Dziękuję, że poświęciliście mi czas", po czym... oczywiście to zrobi!

Yola Czaderska-Hayek, Hollywood, 23.05.2025

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama