Reklama

Brad Pitt w imponującej formie! "Nie mogę ujawnić, z jaką szybkością jeździł"

Czy istnieje bardziej angażujące hobby niż oglądanie filmów? Nie wiem, dla mnie kino zawsze było czymś więcej niż tylko sposobem na przyjemne spędzenie czasu. To cały świat - ba, nawet wszechświat! - do którego można wejść i przez resztę życia odkrywać jego niezliczone bogactwa. Dlatego zawsze ze zdziwieniem wysłuchuję zwierzeń znanych mi gwiazd Hollywoodu, które czasami, w chwilach szczerości, wyznają, że tak naprawdę... nie przepadają za filmami.

Czy istnieje bardziej angażujące hobby niż oglądanie filmów? Nie wiem, dla mnie kino zawsze było czymś więcej niż tylko sposobem na przyjemne spędzenie czasu. To cały świat - ba, nawet wszechświat! - do którego można wejść i przez resztę życia odkrywać jego niezliczone bogactwa. Dlatego zawsze ze zdziwieniem wysłuchuję zwierzeń znanych mi gwiazd Hollywoodu, które czasami, w chwilach szczerości, wyznają, że tak naprawdę... nie przepadają za filmami.
Yola Czaderska-Hayek i Brad Pitt /archiwum autorki /materiały prasowe

Powody bywają prozaiczne: zmęczenie, praca, brak czasu. Najbardziej jednak zapadła mi w pamięć pełna inteligentnego humoru wypowiedź Michaela Douglasa, który w jednej z naszych rozmów przyznał: "Od filmów znacznie bardziej wolę oglądać mecze w telewizji. Różnica polega na tym, że gdy zaczyna się mecz, to nie znam z góry zakończenia".

Filmy o sporcie potrafią być atrakcyjne i wciągające

Cóż powiedzieć... Szanuję zdanie Michaela, pozostanę chyba jednak przy swoich zainteresowaniach. Na szczęście kino i sport na tyle często idą ze sobą w parze, by nawet najzagorzalsi kibice mogli znaleźć wspólny język z maniakami filmu. Wielki ekran tworzy doskonałą iluzję udziału w efektownym spektaklu, pozwala wspólnie z innymi ludźmi na widowni przeżywać sukcesy i porażki zawodników. Zupełnie jakbyśmy siedzieli na trybunach, dopingując ulubioną drużynę, albo wypatrywali na trasie samochodu rajdowca, trzymając kciuki, żeby pierwszy dojechał do mety. Właśnie dlatego filmy o sporcie potrafią być tak atrakcyjne i wciągające.

Reklama

Kto by pomyślał, że bieganie może stać się inspiracją dla jednego z największych osiągnięć artystycznych kina brytyjskiego? Mowa oczywiście o nagrodzonych czterema Oscarami i Złotym Globem "Rydwanach ognia" z nieśmiertelnym tematem muzycznym Vangelisa. Któż wpadłby na to, że gra w golfa, uchodząca za stateczną (i bądźmy szczerzy, wizualnie niezbyt atrakcyjną) rozrywkę starszych panów, na wielkim ekranie urośnie do rangi majestatycznego, pełnego napięcia i dynamiki sportu? Trzeba do tego Kevina Costnera, który absolutnie na każdy temat jest w stanie nakręcić pompatyczną epopeję, a film "Tin Cup", w którym zagrał główną rolę, do dziś cieszy się kultowym uwielbieniem w świecie golfistów.

A może porozmawiamy o boksie? Oj, podejrzewam, że gdybyśmy próbowali wymienić choćby tylko najlepsze, najciekawsze tytuły, w których bohaterowie okładają się pięściami na ringu, nie starczyłoby nam ani czasu, ani miejsca. "Wściekły byk" z legendarną, nagrodzoną Oscarem i Złotym Globem rolą Roberta De Niro; "Rocky", który zdobył Trzy Oscary i Złoty Glob, a przede wszystkim rozpędził karierę Sylvestra Stallone; "Za wszelką cenę", wyciskający łzy dramat w reżyserii Clinta Eastwooda, który przyniósł mu aż cztery Oscary i dwa Złote Globy... Jako Polka nie mogę też przejść obojętnie obok filmu o piłce nożnej "Ucieczka do zwycięstwa", w którym obok Sylvestra Stallone, Michaela Caine’a i Maxa von Sydowa wystąpił nasz wspaniały futbolista Kazimierz Deyna.

Kino kocha wyścigi samochodowe

Mimo to jestem gotowa postawić tezę, że dyscypliną, którą kino kocha ze szczególnym natężeniem, bardziej niż wszystkie inne, są rajdy samochodowe. Jest coś absolutnie magicznego w widoku rozpędzonych maszyn i może dlatego w amerykańskiej telewizji tak często pokazuje się (nieraz na żywo!) sceny policyjnych pogoni za uciekającymi autostradą kryminalistami, a w filmach aż roi się od kaskaderskich skoków i akrobacji. A czy jest ku temu lepsza wymówka niż wyścigi? Przekonamy się o tym 27 czerwca. Na nasze ekrany nadciąga, czy też raczej nadjeżdża w pełnym pędzie, "F1" - produkcja, w której Brad Pitt gra byłego kierowcę, powracającego po latach przerwy na najbardziej prestiżowe zawody świata, czyli wyścigi Formuły 1.

Któż lepiej nadawałby się do takiej roli? Brad wciąż znajduje się w znakomitej kondycji, której mógłby mu pozazdrościć niejeden młodzieniaszek. I aż się nie chce wierzyć, że w swojej imponującej karierze tak rzadko na ekranie miał do czynienia ze sportem! Pierwszy tytuł z jego udziałem, jaki przychodzi na myśl, to "Moneyball" - i w dodatku jak na złość aktor nawet nie zagrał zawodnika, tylko menedżera drużyny baseballowej. Co innego "Przekręt""Podziemny krąg", w których Brad uprawiał boks, imponując gołym, umięśnionym torsem. Trudno jednak uznać te produkcje za filmy sportowe. Choć właściwie... dlaczego nie? Od premiery tego ostatniego tytułu minęło ponad ćwierć wieku, a do dziś w siłowniach na całym świecie zjawiają się panowie z zamówieniem: "Chcę mieć sześciopak jak Brad Pitt w 'Podziemnym kręgu'".

Przez długi czas program ćwiczeń aktora owiany był ścisłą tajemnicą, a jego ówczesny trener miał do powiedzenia tylko tyle: "Ja nie wiem, jak on to zrobił. Moim zdaniem nawet nie musiał ćwiczyć, on tak po prostu wygląda!". Od niedawna jednak szczegółowy "rozkład jazdy" dostępny jest w Internecie, więc kto chce, może spróbować upodobnić się do Brada. Życzę sukcesów!

Podejrzewam, że przygotowując się do "F1", hollywoodzki gwiazdor musiał trenować wyjątkowo intensywnie, ponieważ prowadzenie wyścigowego wozu to nie lada wyzwanie, zwłaszcza dla mięśni rąk, szyi, ramion... Zanim strzelił pierwszy klaps, Brad Pitt przez kilka miesięcy próbował sił na torze za kierownicą prawdziwego bolidu. "Nie mogę ujawnić, z jaką szybkością jeździł, bo firma ubezpieczeniowa by mnie zabiła" - skomentował producent filmu, Jerry Bruckheimer. Wiadomo jednak, że podczas zdjęć ze względów bezpieczeństwa używano wolniejszych samochodów z Formuły 2, które jedynie podrasowano, by wyglądały na bolidy z Formuły 1.

Brad jednak oczywiście nie byłby sobą, gdyby ograniczył się tylko do numeru dwa. Na kilka dni przed premierą dopiął swego i na torze w Austin przejechał się autentycznym bolidem F1. Z jaką szybkością? To akurat ujawnił mistrz rajdowy Lewis Hamilton, który oglądał starania aktora: 180 mil na godzinę, czyli w przeliczeniu na kilometry prawie 300! "Tego nie można nauczyć się z dnia na dzień" - oświadczył z uznaniem weteran wyścigów. Co ciekawe, Hamilton, podobnie jak wiele innych gwiazd Formuły 1, pojawia się na ekranie w "F1".

Dodatkową zachętę dla widzów stanowić może nazwisko reżysera: to Joseph Kosinski, twórca przebojowego filmu "Top Gun: Maverick" z Tomem Cruise’em. Oczywiście w związku z obecnością filmowca nie mogło zabraknąć złośliwych żartów, iż "F1" to tak naprawdę powtórka z "Top Gun", tyle że z bolidami zamiast myśliwców. Podobieństwa rzeczywiście rzucają się w oczy: dawny wyczynowiec wraca do tego, co robił w życiu najlepiej, by przekazać młodszemu pokoleniu wiedzę i umiejętności. Co jednak najciekawsze - jeżeli komuś ten pomysł rzeczywiście skojarzył się z Tomem Cruise’em, to... całkowicie słusznie! Pierwotny pomysł na "F1" polegał bowiem na tym, że miała to być kontynuacja filmu "Szybki jak błyskawica", w którym Tom wcielał się we wschodzącą gwiazdę wyścigów NASCAR. Podejrzewam jednak, że po premierze "Mavericka" aktor doszedł do wniosku, że kolejny nakręcony po trzech dekadach sequel, w dodatku z tym samym reżyserem, to byłoby jednak odrobinę za dużo.

"Ten skok adrenaliny jest nie do opisania"

Czy ktoś jeszcze dzisiaj pamięta "Szybkiego jak błyskawica"? Okazuje się, że jego fanami są osoby, których nigdy bym o to nie podejrzewała. "Możesz się śmiać, ale ja naprawdę lubię ten film" - powiedział kiedyś Quentin Tarantino (!) - "Dla mnie ma on tę charakterystyczną surowość dawnych produkcji, jeszcze rodem z lat 60., nawet mimo wielkiego budżetu i reżysera z wysokiej półki. Tak się kiedyś robiło kino. To się świetnie ogląda, pod warunkiem, że nie będziemy traktować tego filmu zbyt serio". Wybitnemu reżyserowi przyszedł w sukurs Will Ferrell, twierdząc: "To bardzo fajna komedia, szkoda tylko, że nikt wcześniej tego nie zauważył". On akurat, jak sądzę, wie, co mówi, po pierwsze bowiem, na komediach zna się jak mało kto, a po drugie, wystąpił w produkcji "Ricky Bobby - Demon prędkości", która według słów aktora miała być "Szybkim jak błyskawica" na wesoło.

"Ironia losu polega na tym, że zagrałem kierowcę rajdowego, który szaleje na torze, a w rzeczywistości jeżdżę niesamowicie powoli" - zwierzył mi się Will. - "Zatrzymuję się na światłach przed każdym skrzyżowaniem. Czasami ludzie z innych wozów pokazują mi środkowy palec przy wyprzedzaniu. A ja w odpowiedzi macham do nich radośnie".

Od razu przypomniał mi się inny filmowy wyścigowiec, który poza ekranem skrupulatnie przestrzega ograniczeń prędkości. "Nigdy nawet nie dostałem mandatu za szybką jazdę!" - pochwalił mi się z uśmiechem. O kim mowa? To Chris Hemsworth, który w biograficznej opowieści "Wyścig" wcielił się w autentycznego kierowcę Formuły 1, Jamesa Hunta. A o swoich wrażeniach opowiedział, gdy kilka lat temu spotkaliśmy się w Los Angeles:

"To piekielnie niebezpieczny sport, każdego roku na torze giną ludzie. Ale jednocześnie uzależnia jak mało który. Kierowca siedzi w samochodzie jak w kokonie, prawie przy samej ziemi. I wystarczy jeden ruch ręką, by nagle rozwinąć szaloną prędkość. Ten skok adrenaliny jest nie do opisania. Nie dziwię się, że wyścigowcy podporządkowują całe swoje życie zawodom. To coś więcej niż tylko praca czy dyscyplina sportu. Do tego się trzeba urodzić".

"Na dłuższą metę najważniejsza jest zimna krew"

Ciekawostka - niemal identyczne słowa usłyszałam z ust Sylvestra Stallone, i to o wiele wcześniej, bo na początku tego stulecia: "To jest fach, do którego trzeba się urodzić. Wymaga określonych predyspozycji umysłu. Większość kierowców to introwertycy. Są w stanie całymi godzinami koncentrować się, nie zwracając uwagi na ból, przeciążenie szyi czy rąk". Na tym nie koniec, Sly urządził mi prawdziwy - w dodatku fascynujący! - wykład na temat mentalności rajdowców: "Kierowca wyścigowy skazany jest na samotność. Większość czasu przez sześć dni w tygodniu spędza wewnątrz pędzącej rakiety. Codziennie testuje swe umiejętności na torach treningowych. Wszystko sprowadza się do naukowych kwestii, do badań telemetrycznych, do tego, co pokażą komputery. Ale na dłuższą metę najważniejsza jest zimna krew i nerwy tych ludzi, którzy biorą udział w zawodach. Podczas jazdy muszą wyrzucić z głowy wszystko, co mogłoby ich rozproszyć. Żyją w swoim świecie, w swego rodzaju bractwie szybkości, do którego nie ma dostępu nikt z zewnątrz. To bardzo dziwna, zamknięta, a jednocześnie fantastyczna grupa ludzi. Nawet jeśli ze sobą konkurują, to jednocześnie wiedzą, że mogą nawzajem na sobie polegać".

Aktor miał okazję wniknąć do świata kierowców, kręcąc film "Wyścig" (ale nie ten sam, co Chris Hemsworth, zbieżność polskich tytułów jest przypadkowa). Podczas zdjęć poznał wielu mistrzów toru, a niektórzy nawet zagrali samych siebie. Sly okazał się prawdziwą encyklopedią wyścigowego świata, a dzięki niemu także i ja przyswoiłam sobie niektóre zwyczaje i przesądy rajdowców. Nie miałam na przykład pojęcia, że kiedy któryś wyścigowiec trafi do szpitala po kraksie, to żaden z kolegów nie wybierze się w odwiedziny. Nie dlatego, że nie obchodzi ich los chorego. Po prostu uważają, że wizyta w szpitalu, zwłaszcza przed zawodami, przynosi pecha.

Sylvester zwrócił mi także uwagę na pewien element, o którym rzadko się wspomina podczas rozmów o wyścigach samochodowych: strach. Sam bez wahania przyznał, że po wejściu do bolidu był absolutnie przerażony. On! Filmowy twardziel wszech czasów! "Po jednym dniu jazdy ledwo mogłem się ruszać, nawet siedząc w samochodzie. Nie byłem w stanie rozprostować palców, mięśni karku, pleców. Wtedy poczułem, co to lęk". I dodał z podziwem: "Ci faceci wykształcili umiejętność panowania nad własnym strachem. Kiedy jednak strach zaczyna wymykać się spod kontroli, to najwyższy czas, by się wycofać".

Podczas kręcenia "Wyścigu" Stallone miał 55 lat. Brad Pitt, siedząc za kierownicą w "F1", jest już panem po sześćdziesiątce. Niedawno miałam okazję zapytać go, czy w związku z realizacją filmu nie uskarżał się na podobne dolegliwości, co Sly. Odparł z promiennym uśmiechem, że tak naprawdę miał do przezwyciężenia tylko jedną, za to kolosalną i niewiarygodnie wyczerpującą trudność: dopracować scenariusz, który w jednakowym stopniu zainteresowałby kibiców Formuły 1, jak i widzów, którzy nie mają o tym sporcie zielonego pojęcia. "Pracowicie tkaliśmy, niteczka po niteczce. I myślę, że się udało!".

Ja również mam taką nadzieję, a w każdym razie trzymam mocno kciuki za Brada i za "F1". Już teraz zapisuję sobie w kalendarzu, by za tydzień czy dwa odpytać zaprzyjaźnionych fanów sportów samochodowych, czy obejrzeli film. Choć podejrzewam, że nie tylko oni się skuszą.

Yola Czaderska-Hayek, Hollywood, 27.06.2025

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Yola Czaderska-Hayek | Brad Pitt
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy