Ten film wygra Cannes 2025? Oklaskiwali go na stojąco przez 19 minut!
78. edycja najważniejszej światowej imprezy filmowej, jaką jest festiwal w Cannes dobiega końca. To moment kiedy temperatura na Lazurowym Wybrzeżu zdecydowania wzrasta. Zewsząd słychać kuluarowe rozmowy o tym, kto powinien wyjechać z Cannes ze Złotą Palmą, tworzone są rankingi, budowane możliwe scenariusze. Wszystko wyjaśni się w sobotni wieczór, kiedy jury pod przewodnictwem Juliette Binoche poinformuje o swoich decyzjach. Wygląda na to, że wybór nie będzie łatwy, bo stawka jest wyrównana i nie ma wyraźnych faworytów do końcowego triumfu. Sprawdźmy jednak, kto ma na to największe szanse.
Za nami zdecydowana większość seansów konkursowych tytułów, choć na ostatni dzień organizatorzy przewidzieli dwie projekcje, które mogą jeszcze namieszać. Mowa o "The Mastermind" Kelly Reinchardt oraz "The Young Mother’s Home" braci Dardenne. Belgijscy twórcy to jedni z ulubieńców canneńskiego festiwalu. Od 1996 roku pokazali tu aż jedenaście (!) swoich produkcji. Dwukrotnie nagradzani byli Złotą Palmą za najlepszy film, zdobywali także Grand Prix, laury za reżyserię czy scenariusz. Kto wie, czy i tym razem nie przypadnie im jedna z nagród, a tym samym nie będą kontynuowali tej wyjątkowej passy.
Gdyby los Złotej Palmy zależał od międzynarodowych dziennikarzy, wystawiających oceny w prestiżowym piśmie "Screen", powędrowałaby ona do któregoś z dwójki reżyserów: Siergiej Łoźnica lub Jafar Panahi. Obie produkcje - "Two Prosecutors" oraz "Un Simple Accident" mogą pochwalić się najwyższą, w dodatku tą samą średnią. Zarówno jeden, jak i drugi twórca są w Cannes dobrze znani. Panahi w 2003 roku wygrał konkurs Un Certain Regard, a piętnaście lat później odebrał nagrodę za scenariusz. Łoźnica z kolei zdobył nagrodę FIPRESCI oraz laur za reżyserię (w konkursie Un Certain Regard). Sporo w kontekście ewentualnego końcowego triumfu mówi się także o niemieckiej reżyserce Maschy Schiilinsky i jej "Sound of Falling". We wspomnianym rankingu bardzo wysoko byłby także nowy film Joachima Triera, gdyby nie jedna, kuriozalna ocena przedstawiciela francuskiego "Le Monde", który wycenił "Sentimental Value" na... 0 gwiazdek (w skali od 0 do 4).
Duński reżyser ma jednak dużego sprzymierzeńca w postaci canneńskiej publiczności. Premierowy pokaz jego filmu zakończyła dziewiętnastominutowa owacja na stojąco. W tej kategorii zostawił wszystkich konkurentów daleko z tyłu. Spośród wymienionych tytułów mnie zdecydowanie najbliżej jest właśnie do "Sentimental Value" i gdybym miał wybierać z tej czwórki, najwyższy laur canneńskiego festiwalu trafiłby do Triera. Poza nim swoich faworytów lokuję zupełnie gdzie indziej. Jednym z nich jest Tarik Saleh i będące domknięciem kairskiej trylogii "Eagles of the Republic". W moim prywatnym rankingu bardzo wysoko stoi także Lynne Ramsay z przeszywającym "Die, My Love". Wreszcie "Sirat" hiszpańskiego twórcy Olivera Laxe. Ta pustynna odyseja w rytmie techno była największym pozytywnym zaskoczeniem tegorocznej edycji festiwalu.
Nie wiem czy w przypadku Hiszpana nie jest jeszcze za wcześnie na Złotą Palmę, ale życzyłbym sobie, żeby jego bezkompromisowy film zdobył jedną z ważnych nagród podczas jutrzejszego rozdania. Być może za scenariusz, a kto wie, może i za reżyserię. Takiego talentu nie można przegapić. W którejś z tych dwóch kategorii widziałbym także Richarda Linklatera. Jego "Nouvelle Vague", czyli list miłosny do francuskiej Nowej Fali, jest tyleż piękny, co hermetyczny, co według mnie ogranicza jego szanse na najwyższy festiwalowy laur. Pamiętajmy jednak, że jesteśmy we Francji, gdzie Jean-Luc Godard oraz "Do utraty tchu", o kulisach powstania którego opowiada Linklater, stanowią dobro narodowe. Czarnym koniem festiwalowego wyścigu może okazać się Kleber Mendonça Filho i jego "The Secret Agent". Brazylijski reżyser, a w przeszłości krytyk filmowy, nakręcił film, który co prawda podzielił publiczność, ale jego zwolennicy widzą w nim wręcz arcydzieło.
Wiele emocji wzbudzają zawsze nagrody aktorskie, a w tym roku mamy naprawdę mocną stawkę, zarówno w kobiecej, jak i męskiej kategorii. W tej pierwszej wyróżniłbym zwłaszcza dwie kreacje. Jennifer Lawrence, w moim zdaniem najlepszej roli w swojej karierze, jaką stworzyła w "Die, My Love" Lynne Ramsay, oraz Parinaz Izadyar, która wcieliła się w postać samotnej matki w irańskim "Woman and Child" Saeeda Roustaee. Choć film to raczej średni, mający w sobie coś z telenoweli, nie sposób nie docenić jej przejmującego występu. W przypadku nagrody za najlepszą męską rolę jest znacznie trudniej, bo, moim zdaniem, co najmniej czterech aktorów zasłużyło na ten laur. Począwszy od Stellana Skarsgårda z filmu Triera, przez Wagnera Mourę u Klebera Mendonçi Filho, Paula Mescala w "The History of Sound" Olivera Hermanusa, po Faresa Faresa w "The Eagles of Republic" Tarika Saleha. Trzymam kciuki zwłaszcza za tego ostatniego.
O tym, kto z 78. edycji festiwalu w Cannes wyjedzie w szampańskim nastroju, a kto będzie musiał przełknąć gorzką pigułkę rozczarowania, dowiemy się podczas sobotniej uroczystej ceremonii. Odbędzie się ona w największej festiwalowej sali, mogącej pomieścić blisko 2400 widzów - Grand Theatre Lumiere, która na kolejnych konkursowych projekcjach była wypełniania niemal do ostatniego miejsca. To też dowód na to, że mamy za sobą jedenaście naprawdę udanych filmowych dni.
Kuba Armata, Cannes