Reklama

Małgorzata Foremniak: Za szybko żyję i za szybko pracuję

- Nie jestem taką aktorką, która jakby od początku do końca ma rolę skrupulatnie zaplanowaną, przestudiowaną - każdą rzecz czy scenę. Bardzo współpracuję z reżyserem, przeżywam daną postać. Czasem jest tak, że w trakcie realizacji zupełnie inaczej gram, niż zaplanowałam, wyobrażałam sobie tę postać, ponieważ czerpię inspirację z otoczenia, z tego co się dzieje tu i teraz w trakcie realizacji - mówi Małgorzata Foremnika w rozmowie z Anną Kempys z Interii.

- Nie jestem taką aktorką, która jakby od początku do końca ma rolę skrupulatnie zaplanowaną, przestudiowaną - każdą rzecz czy scenę. Bardzo współpracuję z reżyserem, przeżywam daną postać. Czasem jest tak, że w trakcie realizacji zupełnie inaczej gram, niż zaplanowałam, wyobrażałam sobie tę postać, ponieważ czerpię inspirację z otoczenia, z tego co się dzieje tu i teraz w trakcie realizacji - mówi Małgorzata Foremnika w rozmowie z Anną Kempys z Interii.
Małgorzata Foremniak w styczniu obchodzi urodziny /Andras Szilagyi /MWMedia

Małgorzata Foremniak, najbardziej znana jako filmowa Zosia z serialu "Na dobre i na złe", jest obecnie jedną z najpopularniejszych i najbardziej lubianych aktorek w Polsce.

Urodziła się 8 stycznia 1967 roku w Radomiu. W 1989 roku ukończyła Wydział Aktorski PWSFTviT w Łodzi. W latach 1990-92 występowała w Teatrze im. Kochanowskiego w Radomiu, a następnie w Teatrze Kwadrat w Warszawie (1993-99).

Mimo licznych ról kinowych, najlepiej znana jest z udziału w serialach: "Bank nie z tej Ziemi", "Radio Romans", "Matki, żony i kochanki", "Tajemnica Sagali", "Na dobre i na złe". Za rolę Zosi Stankiewicz, anestezjologa w serialu "Na dobre i na złe", aktorka otrzymała w 2001 roku nagrodę "Telekamera 2000", przyznawaną przez czytelników pisma "TeleTydzień".

Reklama

Jej role kinowe pochodzą z filmów: "In Flagranti", "Tak, tak", "Daleko od siebie", "Ostatnia misja", "Prawo ojca", "Skrawki życia" ("Edges of the Lord") oraz "Avalon".

Ostatnio aktorka zakończyła prace na planie niezależnej produkcji "Nauka latania", której reżyserem jest Andrzej Jakimowski.

Z Małgorzatą Foremniak rozmawiała Anna Kempys.

Anna Kempys, Interia: Czy pamięta pani, kiedy po raz pierwszy stanęła przed kamerą. Co pani wtedy czuła?

Małgorzata Foremniak: - Oczywiście, że pamiętam. Mój debiut to trzy minuty na ekranie w komedii "Kingsajz" Juliusza Machulskiego. Byłam studentką drugiego czy trzeciego roku aktorstwa. Wystąpiłam wtedy obok Jurka Stuhra, z czego byłam bardzo dumna, tym bardziej, że nie wycięto tych trzech minut. Mam nawet zbliżenie - przez minutę na ekranie było wielkie zbliżenie mojej twarzy. Miałam się czym chwalić, film był wyświetlany w kinach w Łodzi, a ja wtedy studiowałam w Filmówce. Przed kinem były fotosy, a na jednym z nich ja obok Stuhra. To był mój debiut przed kamerą i czułam się bardzo dumna.

Zyskała pani ogromną popularność, dzięki roli Zosi w serialu "Na dobre i na złe". Jak pani znosi popularność, która tak na panią spadła?

- Ja swoje pięć minut miałam już wcześniej, kiedy zagrałam w serialach "Bank nie z tej ziemi" i potem w "Radiu Romans". Byłam nową twarzą, która się pojawiła w ciekawej roli, a co ważne - zaakceptowali mnie widzowie. Bywało tak, że jeżdżąc autobusami byłam rozpoznawana, ludzie się do mnie miło odnosili. Nie było to oczywiście aż tak silne jak teraz, ale dzięki temu umiem sobie z tym poradzić. Nie jest to dla mnie szok, ani coś, co przewraca mi życie do góry nogami. Jestem kojarzona z miłą, ciepłą, sympatyczną osobą, jaką jest Zosia i ludzie się do mnie w ten sam sposób odnoszą, kojarzą mnie z tą postacią. Mówią: "Pani Zosiu, dzień dobry!". Ostatnio rzadko ktoś mówi do mnie pani Małgosiu, najczęściej mówią do mnie Małgosiu-Zosiu, zarówno na planie, jak i poza nim. Otrzymuję od ludzi dużo ciepłych sygnałów i to jest dla mnie bardzo miłe. Zawsze jest przyjemnie, kiedy ktoś tak ciepło reaguje. Cieszę się, bo to są proste odruchy, bezinteresowne i dające coś dobrego i czystego, a tego się nie da niczym zastąpić ani sztucznie spreparować. To jest jak porozumienie, podanie ręki, gest, słowo czy spojrzenie, które jest szczere. Otrzymuję od ludzi dużo dobrych emocji i jest to dla mnie budujące i pomaga mi na co dzień. Czasem naprawdę ciężko tak intensywnie pracować i tracić wiele chwil z życia prywatnego, a nawet rezygnować z rzeczy, które są bardzo ważne i potrzebne, na rzecz zawodu. Mnie to się bardzo często zdarza, w związku z czym jest mi przykro, bo nie zawsze mogę robić w życiu prywatnym to, czego bardzo potrzebuję w danym momencie. Robię po prostu to, co każe mi zawód. Takie ciepłe reakcje ludzi są dla mnie rekompensatą za wiele trudnych sytuacji. Poza tym ja ten zawód uprawiam nie dla siebie, tylko dla widzów, dla publiczności. Jeżeli to, co robię, jest dobrze przyjmowane, to dla mnie największa satysfakcja. Dla mnie taką nagrodą była "Telekamera", którą dostałam od telewidzów. Warto takie chwile przeżyć.

Na czym według pani polega fenomen sukcesu serialu "Na dobre i na złe"?

- Myślę, że ten fenomen polega na tym, że w naszym serialu pokazywani są po prostu zwyczajni, prawdziwi ludzie, a nie wymyślone postaci, żyjące w jakiejś nieistniejącej rzeczywistości. Ludzie widzą na ekranie część siebie, sąsiada, brata, żony, matki, dziecka, widzą kawałek życia, utożsamiają się z bohaterami i sytuacjami, które przeżywają. Nie mogę nie powiedzieć także o zasługach aktorów, pochwalić ich za to, że potrafią zagrać wszystko w taki sposób, jak to sobie obmyślą scenarzyści. Aktorzy grają w sposób prawdziwy, potrafią wzruszyć, rozśmieszyć, a nie jest to proste. Sądzę, że właśnie to jest podstawową wartością. Jeśli widzę, że ludzie, którzy oglądają jakąś wzruszającą scenę, naprawdę płaczą, to znaczy, że robimy to dobrze, że dostarczamy widzowi wzruszeń. To jest serial, a inaczej przeżywamy film w kinie. W domu ludzie oglądają "Na dobre i na złe" z najbliższymi, nie boją się łez, nie wstydzą się ich i to jeszcze bardziej scala oglądających. Dochodzą do mnie głosy, że nasz serial oglądają całe rodziny - kiedy zaczyna się emisja, odkładane są łyżki, obiad czy spotkania, bo ludzie chcą ten serial obejrzeć, czekają na niego. Siłą tego filmu jest dobrze, ciekawie napisany scenariusz i trafiony temat. Szpital to miejsce bardzo ludzkie - każdy z nas chce być zdrowy, piękny i bogaty. Świat jest za murem, a my w szpitalu jesteśmy po jego drugiej stronie, po mniej pięknej stronie życia, gdzie coś nas boli, gdzie ktoś nas dotyka. Tam zdarzają się prawdziwe historie i ludzie chcą to oglądać.

Czy pani, jako jedna z głównych gwiazd serialu, ma wpływ na kształt scenariusza?

- Scenariusz jest pisany oddzielnie. Scenarzysta, czy też zespół scenarzystów, ma różne pomysły, które potem przygotowywane są już do realizacji na planie. Natomiast cały czas bierzemy udział w rozmowach, bo my aktorzy także mamy swoje pomysły. Jak ludzie rozmawiają, zawsze się jakiś pomysł pojawi i jeśli spodoba się reżyserowi, to pojawia się w serialu. Parę takich rzeczy już było. W pewien sposób mamy oczywiście wpływ na to, jak rozwija się nasza postać, bo to my ją gramy. Jest to jednak przede wszystkim współpraca.

Czy może pani zdradzić co wydarzy się w serialu po wakacjach - czy pojawią się nowi bohaterowie?

- Nie mogą zdradzić, bo nie wiem. Sądzę, że na pewno pojawią się jakieś nowe postaci, dwie lub trzy osoby, które będą jakoś wpływały na przebieg akcji, na los bohaterów. Nie wiem co się będzie działo z moją postacią, znam tylko główne założenia czyli wiem, co się może zdarzyć. Są na to różne pomysły, ale dopiero w trakcie pisania. Wiadomo - Zosia jest w ciąży i będzie miała swe upragnione dziecko. Jak się ułoży pomiędzy mną i Jakubem, tego nie wiem. Na pewno pojawią się jakieś problemy, będą sytuacje trudne do rozwiązania, ale przez to serial jest bardziej ciekawy.

Wakacje zaczęły się dla pani pracowicie - kilka dni temu zakończyły się zdjęcia do filmu "Nauka latania" w reżyserii Andrzeja Jakimowskiego. Proszę powiedzieć kilka słów o postaci, którą pani gra.

- Gram matkę zagonioną, zabieganą, zajętą swoimi sprawami, która zgubiła kontakt ze swym dzieckiem, a dociera to do niej dopiero wtedy, kiedy 11-letnia córka ucieka z domu. Próbuję ją zatem odzyskać, ale to trudne. Docieram do miejsca, a przede wszystkim docieram do człowieka, u którego się schroniła, lecz mój kontakt z nim nie jest łatwy, ponieważ jest to dosyć dziwna postać. Jaś, grany przez Zbyszka Zamachowskiego, nie dopuszcza mnie do mojej córki, ponieważ ona sobie tego nie życzy. Dla mnie to oburzające, mimo to podejmuję wielokrotne próby odzyskania jej. Dzięki spotkaniom z Jasiem dowiaduję się dużo o sobie samej. To on uświadamia mi, jakie popełniam błędy i dlaczego straciłam kontakt z córką.

Jak układała się praca na planie z jedenastoletnią Olą Prószyńską?

- To jest właśnie ciekawe, bo ja z Olą nie miałam żadnej wspólnej sceny. Jestem tylko matką w scenariuszu. Tak została ułożona ta historia, że ja do mego dziecka nie docieram, odbiera je ojciec, który także próbował na swój sposób dotrzeć do córki. Także on przeprowadza z Jasiem wiele rozmów, które są dla niego ważne.

Co pomyślała pani po przeczytaniu scenariusza? Co panią najbardziej ujęło w tym tekście?

- Myślę, że to jest w ogóle zupełnie nowe spojrzenie, nowy pomysł na opowiadanie filmowe. Chyba potwierdzi to każdy - wszystkich nas aktorów zaciekawił sposób pisania i klimat, jaki się wytwarza w całym opowiadaniu. Po zrobieniu filmu, utwierdziliśmy się tylko w tym, że jest to zupełnie nowe spojrzenie i nowy sposób opowiadania. Reżyser poruszał się w określonym przez siebie kierunku i operował określonym kodem we współpracy z aktorami. Ja i mój filmowy mąż, Andrzej Chyra, mieliśmy podobne odczucia, że nasz pomysł na rolę trochę się różnił od pomysłu reżysera. Andrzej Jakimowski pewne rzeczy zmienił w trakcie grania, czasem nawet bardzo, ale doskonale umiał poprowadzić aktorów. Dla nas było to bardzo ciekawe i zupełnie inne od poprzednich doświadczeń filmowych. Istotne i odczuwalne było to, że wszyscy się zebrali po to, żeby coś zrobić - ludzie młodzi, chętni, zaangażowani, bardzo zajęci i zafrasowani swoją pracą. Żaden z aktorów nie odczuł, że Andrzej debiutuje w fabule, że na planie są ludzie, którzy robią film po raz pierwszy. Reżyser absolutnie wiedział, czego chce i to było bardzo ważne, w swoich wymaganiach był konsekwentny wobec aktorów.

Jaką widzi pani szansę przed tym filmem, kiedy trafi na ekrany kin?

- Tego chyba nikt nie jest w stanie określić. Film trzeba zobaczyć, trzeba właściwie odebrać. Czasem nam aktorom wydaje się, że wszystko jest w porządku, a publiczność odbiera to zupełnie inaczej, albo odwrotnie - myślimy, że film się nie udał, a okazuje się, że widzom bardzo się spodobał. Wydaje mi się, że "Nauka latania" będzie miała powodzenie, zwłaszcza wśród młodej publiczności, która chce czegoś nowego, która właśnie szuka innego sposobu patrzenia na kino, innego sposobu opowiadania i szuka tego w naszym, polskim kinie. Takie sposoby już widzieliśmy, zwłaszcza w kinie angielskim, które jest teraz bardzo ciekawe. Natomiast w kinie polskim dopiero zaczynamy taką nową drogę. Ten film jest specyficzny, trudno właściwie o nim mówić, opowiadając scenariusz. O swej postaci opowiadam w bardzo epicki sposób. Pewne rzeczy, które tutaj mówię istnieją tylko w domyśle i w historii, którą sobie aktor układa. Z dialogu tego się bezpośrednio nie wyniesie. Mam nadzieję, że ten film będzie tworzył taki klimat, o który chodziło reżyserowi.

Co jest najważniejszą treścią tego filmu?

- Dla mnie ważne jest to, że wielu rzeczy się nie widzi. Patrzy się na coś, co jest daleko, a nie patrzy się na to, co jest blisko. A właśnie to jest najważniejsze i można przez to stracić bardzo wiele. Trzeba umieć zobaczyć świat własnego dziecka, mówię tu o mojej roli matki, zobaczyć co się naprawdę dzieje w domu, a nie zajmować się tym, co dla mnie jest ważne w życiu - praca zawodowa, kariera. Spotkanie z Jasiem uświadamia mi wiele rzeczy i pomaga zdjąć "okulary", które sobie nałożyłam. Jaś żyje swoim światem, widzi, czuje inaczej, ma oczy szeroko otwarte. Tacy ludzie jak ja i mój mąż to osoby, którzy żyją w innym świecie i nie widzą pewnych rzeczy, a Jaś pokazuje im świat na nowo. To jest najważniejsze w tym filmie.

Czy udaje się pani w życiu oddzielić sferę prywatną od pracy zawodowej? Wiem, że ma pani córkę, także o imieniu Ola. Czy udaje się pani poświęcić jej tyle czasu, ile by pani chciała?

- Nie udaje mi się i to chyba niemożliwe, żeby się udało, szczególnie w momencie, kiedy tak intensywnie się pracuje. Nie mogę sobie pozwolić na to, że gram w czymś, a potem jestem zaspokojona zawodowo, życiowo i finansowo i mogę odłożyć pracę na przykład na pół roku i spędzać czas tylko z rodziną. W Polsce aktor chyba nie może sobie na coś takiego pozwolić. W związku z tym kończę jedną pracę, a zaczynam drugą. I zawsze tego czasu jest mało. Nie jest to jednak problem nie do rozwiązania.

Zagrała pani w tym roku w filmie japońskiego reżysera "Avalon". Obraz był pokazywany na festiwalu w Cannes - jak został tam przyjęty?

- Film był przyjęty we Francji bardzo dobrze. Z tego co mówili mi dziennikarze, czego dowiedziałam się podczas rozmów czy wywiadów, film był uważany za jeden z najciekawszych pokazanych na festiwalu. Świeże głosy po premierze były bardzo pozytywne, ludziom się to bardzo podobało. Nie wiem jak film zostanie przyjęty w Polsce, ale tam został przyjęty bardzo dobrze, zresztą jest tego efekt - film zakupił francuski Canal + , będą także pokazy w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych. W USA film dystrybuuje wielka firma Miramax. Mam nadzieję, że "Avalon" będzie miał powodzenie na świecie.

O czym jest to film i kim jest bohaterka, którą pani gra?

- Akcja filmu dzieje się w nieokreślonej przyszłości. Na Ziemi panuje ogólny chaos, kryzys pracy, pieniądza, żywności. Ludzie namiętnie grają w gry komputerowe. Są budowane specjalne terminale, gdzie gracze mogą grać w gry komputerowe. W tym świecie gracz może fizycznie przejść do gry wirtualnej. Zazwyczaj są to gry, gdzie się walczy, są grupy, które nawzajem siebie zwalczają, wymyślają różnego rodzaju zasadzki. Gracz wygrywa punkty w tej wirtualnej grze. Wracając fizycznie do realnego świata, punkty zamienia na pieniądze i dzięki temu może żyć. Jest to bardzo wciągające, bo im trudniejszy stopień i poziom gry, tym większą ilość punktów można zdobyć. Natomiast są także gracze, którzy grają w pojedynkę. Jest to najtrudniejszy sposób grania, bardzo niebezpieczny i ja jestem właśnie takiej wysokiej klasy wojowniczką, która gra w pojedynkę i wygrywa. Jest tajemnicą dla każdego gracza, jakiej używa broni. Moja bohaterka ma swoje tajemnice i dzięki strategii wygrywa i zdobywa punkty. W świecie wirtualnym jestem po prostu killerem, zabijam, muszę zabijać, bo inaczej ktoś mnie zabije. W świecie realnym jestem zupełnie innym człowiekiem. Jestem kobietą samotnie mieszkającą, zamkniętą w sobie, oddzieloną od życia zewnętrznego, wrażliwą, ciepłą, ale jednak samotną. Natomiast przechodząc do świata wirtualnego jestem zupełnie innym człowiekiem, jestem bezwzględna - wtedy uruchamia się inna część mojej osobowości. Film opowiada o dojściu do najwyższego poziomu, do klasy A, nie każdemu się to jednak udaje. Mnie się udaje, a jaki będzie tego koniec, dowie się ten, kto zobaczy film.

Jak to się stało, że zagrała pani w takim filmie?

- Mój agent zorganizował spotkanie z reżyserem, odbyły się zdjęcia próbne, rozmowy i spodobałam się. Zostałam po prostu wybrana.

A jak wyglądała praca na planie?

- Ekipa była polsko - japońska. Głównymi wykonawcami była ekipa polska, Japończycy przysyłali swoich specjalistów od specjalnych ujęć, które były nagrywane w taki sposób, żeby można je było potem przerabiać komputerowo. W związku z tym powtarzaliśmy pewne sceny do ujęć typowo komputerowych. Tym właśnie zajmowali się Japończycy, którzy jednocześnie sprawdzali zgodność tego, co czy sceny są prawidłowo nagrane i czy da się potem wszystko zmontować przy obróbce komputerowej. Reżyser miał swoich asystentów, praca układała się bardzo dobrze, sprawnie, profesjonalnie i precyzyjnie. Japończycy byli niebywale przygotowani i myślę, że obydwie strony są usatysfakcjonowane, zarówno realizatorzy polscy, jak i Japończycy.

Wiem, że zagrała pani w tym roku także w filmie Yurka Bogayevicza "Boże skrawki".

- To film jest o tematyce wojennej - wojna widziana oczami dzieci, żyjących w małej polskiej wsi. W filmie ważny jest problem żydowski. Ja, czyli Mańka i mój mąż, grany przez Olafa Lubaszenkę, przechowujemy żydowskie dziecko, a jest to wielkie zagrożenie dla całej wsi, nie tylko dla naszej rodziny. Jest to film bardzo pouczający, szczególnie dla dorosłych, to bardzo mądre i piękne kino. W filmie grały amerykańskie sławy - Willem Dafoe i wschodząca młodziutka gwiazda Haley Joel Osment, który właśnie wcielił się w to żydowskie dziecko. Na planie byli także młodzi aktorzy z Kanady, Anglii - bardzo zdolni oraz dzieci polskie. Film był realizowany w Nowym Sączu i okolicach oraz w Krakowie. Z tego co słyszałam, będzie on pokazywany po raz pierwszy na festiwalu w Kazimierzu Dolnym.

W czasie wakacji odbywają się w Polsce różne festiwale filmowe, czy pani pojawi się na którymś z nich?

- Tego jeszcze nie wiem, to zależy od wielu rzeczy. Film Yurka już widziałam, ale chętnie pojechałabym do Kazimierza, chociażby z tego względu, że na takim festiwalu jest możliwość zobaczenia różnych filmów, których nie ma kiedy obejrzeć. Można też spotkać ludzi, z którymi rzadko spotykam się w Warszawie, choć tu mieszkam. Być może pojawię się w Kazimierzu Dolnym.

Powiedziała pani niedawno, że jest aktorką bardzo organiczną. Proszę powiedzieć jak należy to rozumieć?

- Nie jestem taką aktorką, która jakby od początku do końca ma rolę skrupulatnie zaplanowaną, przestudiowaną - każdą rzecz czy scenę. Bardzo współpracuję z reżyserem, przeżywam daną postać. Czasem jest tak, że w trakcie realizacji zupełnie inaczej gram, niż zaplanowałam, wyobrażałam sobie tę postać, ponieważ czerpię inspirację z otoczenia, z tego co się dzieje tu i teraz w trakcie realizacji. Także mój nastrój może coś zmienić w scenach. Jestem aktorką, która musi cała wejść w postać, muszę ją poczuć. Granie organiczne jest dla mnie zaskakujące, bo robię coś, co nie przechodzi przez moją głowę, przez moje myśli, tylko przez mój organizm, a on wtedy reaguje na zasadzie odruchu. Tak skonstruowana postać zupełnie inaczej zaczyna żyć.

Pani bohaterki to z reguły kobiety pełne ciepła, delikatne, które wzbudzają zaufanie i sympatię. Czy nie marzy się pani jakaś rola, która wzbudziłaby kontrowersje, postać negatywna?

- Ależ oczywiście. Dla mnie byłoby to duże wyzwanie, nie wiem dlaczego nikt we mnie nie widzi tego, że potrafią być inną osobą. Zresztą nie tylko ja, wiele aktorek ma ten niedosyt, że widzi się w nas tylko określoną postać, określony charakter. Reżyserzy często nie są na tyle odważni, żeby dać nam szansę spróbowania czegoś zupełnie innego, a po to jesteśmy aktorkami, żeby grać różne postacie. Bardzo mi tego brakuje i chciałabym grać takie kontrowersyjne postaci, burzące mój wizerunek, intrygujące. Może ktoś we mnie zobaczy kogoś innego.

Co dla pani jako widza jest najważniejsze w kinie?

- Muszę uwierzyć w historię, którą oglądam i ważny jest także sposób opowiadania. Ważny jest także dialog. Film czasami może nie mieć nawet skomplikowanej historii, ale sposób opowiadania musi być tak niesamowity, tak przyciągający, zaskakujący, ciekawy dla widza, że wciąga. Lubię wielkie widowiska, wspaniałe filmy z olbrzymim budżetem, ale jednocześnie lubię też filmy bardzo kameralne.

Powiedziała pani, że była kiedyś wegetarianką. Jak teraz udaje się pani utrzymywać tak nienaganna sylwetkę? Czy dużo czasu poświęca pani sobie ?

- Przez wiele lat byłam wegetarianką. Teraz mój organizm potrzebuje czegoś innego. Kiedy intensywnie pracuję, nie mam czasu na ćwiczenia, na zadbanie o siebie, od strony czysto fizycznej. Dla mnie ruch jest bardzo ważny, zawsze mi tego brakuje. Zawsze byłam aktywną osobą i bardzo dobrze się czuję fizycznie i psychicznie. Mam tak zwane paliwo w sobie i jestem bardziej energiczna, sprawna, elastyczna. Tak mi Bozia dała, że jestem szczupła, ale jak jem to także tyję. Chciałabym pożerać potworne ilości słodyczy i mieć szczupłą sylwetkę, ale niestety tak nie jest. W związku z tym nie mogę przesadzać. Zawsze obchodziło mnie co jem i jak jem, szukałam różnych nowych metod zdrowego odżywiania się. Przez ostatnie miesiące moją metodą odżywiania jest odpowiednie łącznie pokarmów. Dzięki temu mogę dużo jeść i nie tyję.

Jakiej muzyki lubi pani słuchać?

- To zależy od mojego nastroju. Kiedy jestem w domu często słucham i lubię słuchać jazzu, bo mnie nie absorbuje, ale po prostu jest, jakby otacza mieszkanie. Lubię słuchać też muzyki klasycznej, odpoczywam przy niej i lubię przy niej jeść. Najbardziej chyba jednak fascynuje mnie czarna muzyka - uwielbiam bluesa.

Czy interesuje panią polityka? Co pani sądzi o aktorach, którzy angażują się w kampanie wyborcze?

- To jest ich prywatna sprawa. Jeżeli im to odpowiada, nie mam nic przeciwko temu. Ja osobiście nie angażuję się w sprawy polityczne, ani w jakiekolwiek inne sprawy publiczne, które miałabym wspierać własnym nazwiskiem. W takie sprawy nie wchodzę, chyba że jest to pomoc charytatywna - pomoc dzieciom, jakieś spotkania czy wiece, służące temu, żeby zebrać pieniądze czy w jakiś inny sposób poprzeć taką akcję. Wtedy owszem, ale w sprawy polityczne nie angażuję się i nie będę się angażować. Jeżeli ktoś uważa, że to czemuś służy, czemu nie. Każdy odpowiada za swoje życie.

Jakie ma pani plany wakacyjne?

- Te plany nie są takie, jakie sobie wymarzyłam, bo nie wyjeżdżam gdzieś specjalnie na wakacje. Chciałam sobie pobyć w miejscach, do których tęsknię czyli w moim własnym mieszkaniu i na mojej wsi. Tak już jest, że jak się jest w pobliżu domu, to zawsze jest coś do zrobienia i człowiek nie może tak naprawdę odpocząć. Nie realizuję moich planów tak jak chciałam, spędzę trochę czasu w domu i trochę na wsi, gdzie się dobrze czuję, gdzie nie muszę nic robić i rzeczywiście odpoczywam, bo jestem wśród przyrody, a to jest mi potrzebne do zregenerowania się. Natomiast w przyszłym roku obiecuję sobie, że na pewno wyjadę na prawdziwe wakacje, bo moje ostatnie były sześć lat temu.

A plany zawodowe?

- Oczywiście serial, ale jeśli chodzi o filmy fabularne, to niebawem coś się wykluje. Zobaczymy czy na tak, czy na nie. Czasami z powodów niezależnych od aktora te plany nie mogą być zrealizowane, w związku z tym nic nie wiadomo. Jeśli się wszystko uda, to będzie to coś naprawdę interesującego.

Jak to się stało, że przed zakończeniem zdjęć do filmu "Nauka latania" obcięła pani włosy, na co tak bardzo żalił się reżyser?

- To jest efekt tego, że za szybko żyję i za szybko pracuję. Coś takiego zdarzyło mi się drugi raz w życiu. Czasami tak jest w życiu, iż człowiek przechodzi burze, jest tym tak pochłonięty, że nie panuje nad swoimi myślami. Kiedyś zapomniałam przyjść na spektakl, po prostu wyjechałam. Wiem, że to bardzo niezawodowe zachowanie, ale nie umyślne. Ten drugi raz miał miejsce niedawno. Dla mnie zaczęły się już wakacje i zapomniałam o dodatkowym dniu zdjęciowym, który wcześniej z powodu pogody musiał zostać przełożony. Mój mózg zakodował jednak, że mam za sobą tyle i tyle dni i po prostu zapomniałam. Przypomniałam sobie o tym wtedy, kiedy już obcięłam włosy. Na szczęście nie było to takie obcięcie, żeby nie dało się uratować sceny. Miałam włosy doklejane przez charakteryzatorkę, udało się to zrobić. Strasznie się zdenerwowałam na całą tę sytuację, zdenerwowałam się na siebie, a potem na wszystko, na mój tryb życia, który doprowadził do tego, że wychodzą takie sytuacje, które mogą być nieodwracalne. Za mało odpoczywam, za dużo pracuję.

Dziękuję za rozmowę i życzę pani upragnionych, długich wakacji.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Małgorzata Foremniak
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy