Yahya Abdul-Mateen II nie tylko o filmie "Candyman": Wniknąć w umysł mordercy

Yahya Abdul-Mateen II wyrasta na jednego z najciekawszych współczesnych aktorów /Jason Kempin /Getty Images

Po rolach Manty w "Aquamanie", Cala Abara w serialu "Watchmen" i Bobby'ego Seala w "Procesie Siódemki z Chicago" Yahya Abdul-Mateen II wyrasta na jednego z najciekawszych współczesnych aktorów. Nawet w małych rolach zapada w pamięć - jak w odcinku "Czarnego lustra" pod tytułem "Striking Vipers" czy w epizodzie filmu "To my". Ale trzecie i czwarte plany mu już nie grożą. Przed nim nowa część "Aquamana", prequel "Mad Maxa" - "Furiosa" i "Matrix 4". A teraz - po wielokrotnym, spowodowanym pandemią przekładaniu premiery - na ekrany trafia sequel horroru "Candyman".

Z grającym (pierwszą w karierze) główną rolę Yahyą Abdulem-Mateenem II rozmawiamy o tym, jak łączyć rozrywkę z przesłaniem, czy równościowe zmiany w branży to tylko powierzchowny PR i na czym polega horror gentryfikacji. 

Anna Tatarska: Z wykształcenia jest pan architektem. "Candyman" rozgrywa się na osiedlu Cabrini Green w Chicago. Jego historia to dziś symbol gentryfikacji, przykład architektury, która dzieli ludzi na gorszych i lepszych...

Yahya Abdul-Mateen II: Rzeczywiście studiowałem architekturę, potem, w pracy zawodowej, specjalizowałem się w planowaniu miejskim. Zajmowałem się między innymi budownictwem socjalnym (ang. "housing project" zwykle oznacza osiedle dla biedoty) w San Francisco. Moim zadaniem było edukowanie mieszkańców, uczenie ich, jak działa architektura i po co ona jest. W ten sposób mogliśmy wspólnie dyskutować na temat tego, czego oczekują od przestrzeni, w której mają mieszkać. Jak, pod względem przestrzeni, powinny być projektowane ich społeczności, by były przyjazne ludziom i uwzględniały ich rzeczywiste potrzeby. Dlatego znalezienie się w takim miejscu, jak Cabrini Green, było dla mnie trudnym doświadczeniem.

Reklama

"Budownictwo socjalne to najstraszniejszy potwór Ameryki" - na taki cytat natknęłam się, przygotowując do naszej rozmowy.

- Jest w tym twierdzeniu wiele prawdy. Znam takie przestrzenie z autopsji, bo sam dorastałem na osiedlu socjalnym w West Oakland w Luizjanie. Cabrini Green było książkowym przykładem miejsca, gdzie mieszkańcy nie mają żadnego wpływu na to, co dzieje się z przestrzenią, w której przyszło im żyć. Nie mieli możliwości zabrania głosu, bo jeśli już odbywały się jakiekolwiek spotkania dotyczące przyszłości okolicy, to obecni na nich decydenci używali skomplikowanego, urzędniczego języka, który dla zwykłego Kowalskiego jest niezrozumiały i wykluczający. To ucina możliwość jakiejkolwiek wymiany, współpracy pomiędzy mieszkańcami i "górą".

- Historia, którą odpowiadamy w filmie, mocno rezonuje z takimi tematami, jak np. gentryfikacja. Cabrini przez dłuższy czas podawano jako przykład sukcesu w budownictwie socjalnym, ale właśnie złe planowanie przestrzeni w połączeniu z marnym zarządzaniem i generalnym zaniedbaniem zrobiły z tej okolicy miejsce o fatalnej reputacji. Wtedy zapadła decyzja o rozbiórce i stopniowym zabudowaniu. Wielu ludzi lądowało na bruku. Nowe lokale mieszkalne czy użytkowe były przydzielane obywatelom białym, odgórnie uznawanym za bardziej wiarygodnych finansowo lub mieszkańcom bogatszym. Do Cabrini Green przeniosło się sporo ludzi z zewnątrz. Ludziom, którzy mieszkali tam wcześniej, z jednej strony niby pozwolono zostać, z drugiej strony aktywnie obudowywano ich nowymi budynkami, de facto tworząc danych pewnego rodzaju getto.

- Na tej płaszczyźnie "Candyman" opowiada o najeździe intruzów, obcych, który usiłują odebrać mieszkańcom ich przestrzeń. Znamy ten schemat z historii, czyż nie? Ta sytuacja ma w sobie pewien element z horroru. A także ślad ogromnej niesprawiedliwości. Niesprawiedliwość jest w sercu gentryfikacji, która zmusza ludzi do podejmowania decyzji wbrew sobie, wprowadzania niechcianych zmian, zabiera im to, co znane i własne. Proces gentryfikacji staje się też ciekawym kontekstem dla zbadania postaci mordercy-ducha. Czy po wprowadzce nowych lokatorów zostanie, czy zniknie? Jak się zmieni jego modus operandi? 

Film Bernarda Rose uznawało się za przełomowy, bo dał bohaterowi adekwatną historię, a obok straszenia poruszająco odwoływał się do doświadczeń Afroamerykanów.

- Kiedy decydowałem się na udział w "Candymanie", wiedziałem, że ma potencjał stania się społeczno-politycznym komentarzem. Jednak nie sposób było przewidzieć, co wydarzy się przed premierą [Mateen nawiązuje m.in. do policyjnego zabójstwa George'a Floyda i fali protestów ruchu Black Lives Matter - red.] i jak bardzo trafimy z naszym przesłaniem w ważny moment. Ale to, że widzowie czytają "Candymana" w ten sposób, tylko mnie cieszy.

"Candyman" to kolejny po "Watchmen" projekt w pana karierze, który ma element fantastyki, jest też bardzo widowiskowy, a jednocześnie mocno zakorzeniony w tematach społecznych. To jest filmowa przestrzeń, w której czuje się pan komfortowo?

- Dla mnie osobiście to bardzo ciekawy miks. Ale wydaje mi się też, że jest to wyraz pewnego trendu w środowisku. A na pewno był, kiedy realizowałem te projekty. Bez względu na to, czy to moda czy realna potrzeba, dla mnie szansa współpracy z utalentowanymi ludźmi, którzy potrafią ubrać opowieść o ważnych dla nas wszystkich tematach w bardzo atrakcyjny, komercyjny kostium, to wielka przyjemność, ale też coś wartościowego. Lubię filmy, które łączą atrakcyjną formę i mocny temat nie tylko jako aktor, ale też jako widz. Wydaje mi się to dobrym sposobem na mówienie o tym, co ważne, bez bycia nachalnym, bez prawienia morałów. Nie pracuję już w urzędzie, ale tak mogę wykorzystać platformę, jaką daje mi rozpoznawalność.

Myśli pan, że kolejne zmiany na rzecz różnorodności, jakie wprowadzają do swoich regulaminów duże organizacje, m.in. Amerykańska Akademia Filmowa czy rozmaite platformy, to tylko szukanie PR-u czy rzeczywista potrzeba?

- Uważam to za pozytywny krok. Wiem, że niektóre zasady wydają się radykalne, jak procentowe wyliczenia reprezentacji etnicznej w przypadku Oscarów, ale według mnie jest to jakaś forma kontroli nad branżą, która do tej pory bywała w pewnych kwestiach bezkarna, nie musiała o niektórych rzeczach nawet myśleć. Teraz jest zmuszona do tego, żeby zacząć zwracać na nie uwagę. Bez pewnych wymagań wpisanych w umowę czy zasady instytucji takich jak Amerykańska Akademia, ludzie spoza grupy tradycyjnie faworyzowanej po prostu nie byliby zatrudniani, to fakt.

- Oczywiście docelowo chciałbym funkcjonować w świecie, w którym tego typu regulacje w ogóle nie byłyby potrzebne, bo to, że wszyscy są reprezentowani po równo, byłoby naturalne, oczywiste i nie wymagało dyskusji. To byłby świat, gdzie żadne zewnętrzne ciało nie musi sprawdzać list zatrudnienia, gdzie naturalną odpowiedzialnością producentów i reżyserów jest opowiadanie historii reprezentujących rozmaite, bardzo zróżnicowane punkty widzenia i doświadczenia, bo twórcy są w stanie postawić się na miejscu kogoś spoza własnej bańki. Ale póki co nie reaguję alergicznie na takie "kwotowe" regulacje. Mogą one, przynajmniej na samym początku, też rozpocząć dyskusję na temat nierówności.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że najbardziej dumny z siebie jest wtedy, kiedy odkrywa coś nowego. Udało się panu dowiedzieć czegoś nowego o sobie podczas realizacji tego filmu?

- W ramach przygotowań do roli musiałem brać lekcje malowania i to na pewno było dla mnie coś nowego i bardzo ciekawego. Nowe było też to, że w tym filmie gram główną rolę, a do tej pory, choć występowałem w bardzo dużych produkcjach, to zwykle byłem na drugim planie. Przy "Candymanie" musiałem się nauczyć, jak to jest prowadzić obsadę, być twarzą projektu od samego początku do samego końca. Ale chyba najciekawsze w tym wszystkim było dla mnie wejście w umysł artysty, który obsesyjnie szuka wyższego sensu. Który, często w toksyczny sposób, zatapia się w swoją przeszłość i tam szuka odpowiedzi na sprawy z "tu i teraz". Miałem szansę starannie zgłębić wewnętrzne zasady funkcjonowania dręczącego go niepokoju i lęku. Anthony jest artystą, który usiłuje ustalić, kim jest przez przedmiot swoich prac - i to jest coś, co do mnie trafiło, z czym się utożsamiam.

Czytaj więcej: To on zagra młodego Morfeusza w filmie "Matrix 4"?

W innym wywiadzie rzucił pan, że jako najmłodszy z szóstki rodzeństwa lubi, kiedy zwraca się na niego uwagę i tej uwagi szuka. I że musi nad tą potrzebą pracować, żeby nie dać się jej bezkrytycznie ponieść. Przed panem "Matrix 4", nowy "Mad Max", czyli "Furiosa"- bardzo dużo uwagi. Jak uniknąć pułapki próżności?

- Rzeczywiście mam taką tendencję i to jest coś, czego muszę pilnować. W dokonywaniu dobrych wyborów i byciu blisko życia zawsze pomaga otaczanie się odpowiednimi ludźmi. W moim przypadku jest to rodzina i przyjaciele. Wydaje mi się, że w tej branży ludzie często zbyt szybko zachłystują się sukcesem właśnie dlatego, że nie mają poczucia przynależności oraz wizji tego, jak ma wyglądać ich przyszłość. Sam nigdy nie chcę stać się ofiarą tego biznesu. Moja kariera szybko się rozwija, biorę udział w coraz większych projektach, zaczynam mieć pozycję, która pozwala zabierać głos w pewnych tematach. I nie mam najmniejszych wątpliwości, że to rodzaj misji. Moja sztuka musi korespondować z tym, co jest dla mnie ważne, w co wierzę, a nie tylko służyć rozrywce. Chcę robić ważne rzeczy i być z nich dumny.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Yahya Abdul Mateen II
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy