Reklama

Wolny rytm przyglądania się rzeczywistości

Choć "Chłopiec na galopującym koniu" to jego fabularny debiut, Adam Guziński dał się już poznać jako autor nagradzanych na wielu festiwalach krótkometrażówek: "Jakuba" i "Antychrysta". Teraz, dwa lata od premiery "Chłopca..." na festiwalu w Cannes, jego film trafił wreszcie na ekrany polskich kin. O fascynacji kinem irańskim, wierze w filmowy obraz oraz powodach, dla których kazał ogolić na łyso swojego aktora z Adamem Guzińskim rozmawiał Tomasz Bielenia.

Już ponad dwa lata minęło od premierowego pokazu "Chłopca na galopującym koniu" w Cannes. Dlaczego tak długo musieliśmy czekać na wejście twojego filmu do polskich kin?

Adam Guziński: Z jednej strony dystrybutorzy bali się wypuścić film tak radykalnie różny od filmów, które ogląda się w tej chwili w Polsce. Po drugie był to obraz czarno-biały. To powodowało, że obawy dystrybutorów wzrastały.

W międzyczasie zaczęliśmy rozmowy z kilkoma dystrybutorami. Jeden z nich, tuż po Cannes chciał ten film wypuścić, ale w końcu rozeszło się to po kościach. Potem zaczęliśmy rozmowy z nowo powstającą firmą Fundacja Film Polski. Trzeba było dołożyć do dystrybucji, gdyż czarno-biała kopia jest o wiele droższa, niż kolorowa - producent zdecydował się to sfinansować i udało się doprowadzić sprawę do końca.

Reklama

Czy gdy zaczynałeś pracę nad filmem wiedziałeś od razu, że będziesz kręcił na czarno-białej taśmie?

Adam Guziński: Tak. Mieliśmy świadomość tego, że ten film będzie przeznaczony do wyświetlania w kinach studyjnych. Ale równocześnie przerósł nas koszt wykonania czarno-białej kopii. Okazało się, że to radykalnie zwiększa koszty.

"Chłopiec na galopującym koniu" jest ekranizacją opowiadania norweskiego pisarza Tarjeia Vesaasa "Dziki jeździec", który w Polsce znany jest głównie dzięki filmowi Witolda Leszczyńskiego "Żywot Mateusza". Powiedz, jak natknąłeś się na jego twórczość?

Adam Guziński: Ktoś mi kiedyś polecił jego mini powieść "Pałac lodowy". Jest to doskonała książka, po niej zacząłem czytać wszystkie książki Vesaasa, które wydano w języku polskim. Czytając kolejne pozycje z jego dorobku trafiłem na zbiór opowiadań , w którym znalazłem opowiadanie "Dziki jeździec". Byłem wtedy w trakcie pisania mojego scenariusza, ale lektura tego opowiadania podziałała na mnie tak silnie, że spotkałem się ze swoim producentem i dałem mu ten materiał. Uznaliśmy wtedy, że to najlepszy czas na realizację tego filmu. Udało mi się też zdobyć prawa do tego utworu, co jest zawsze dość ciężką i żmudną drogą, nie wspominając o pieniądzach. Na szczęście córka Vesaasa okazała się bardzo otwartą osobą.

Co cię najbardziej ujęło w jego prozie?

Adam Guziński: Tarjei Vesaas więcej opowiada za pomocą atmosfery, za pomocą obrazu, niż przy użyciu słowa. Dla mnie ten sposób prowadzenia narracji jest takim "językiem najważniejszym". Interesuje mnie również jego wrażliwość. Vesaas jest niezwykle subtelnym i utalentowanym pisarzem. W jego prozie odnalazłem uczucia, które są mi bliskie. Oczywiście temat opowiadania "Dziki jeździec" wydawał mi się bardzo ciekawy. Dlatego zdecydowałem się żeby właśnie ten tekst był moim filmowym debiutem.

Estetyczny minimalizm twojego filmu przypomina trochę kino irańskie. Widać to w redukcji fabuły do najważniejszych elementów, w kontemplacyjnym sposobie ukazywania stosunków międzyludzkich, prostocie przedstawianego świata. Wiem że jesteś zwolennikiem takiego kina. Jaki kino cię inspiruje?

Adam Guziński: Skala moich zainteresowań jest dosyć szeroka. Bardzo interesuje mnie kino wschodnie: irańskie, tajwańskie, japońskie. Te filmy mają specyficzny wolny rytm przyglądania się rzeczywistości. Z drugiej strony lubię też materiały silnie nacechowane emocjonalnie. Z tego względu interesuje mnie też twórczość Wernera Herzoga. Skala moich zainteresowań nie jest silnie zogniskowana.

Uważam jednak, że kino irańskie otwiera szersze horyzonty patrzenia na rzeczywistość. Ten rytm jest jednak trudny w odbiorze w naszym kraju. W Polsce istnieje teraz inny rodzaj przełożenia. Chociaż takie filmy przecież tutaj powstawały. Filmy, które szukały właśnie takiej poetyki, pewnej atmosfery, redukcji zdarzeń, opowiadania poprzez obraz.

Mówisz o trudności, z jaką taki rodzaj kina przyjmowany jest w naszym kraju. To było chyba widoczne podczas festiwalu w Gdyni, prawda? Kiedy nie za bardzo wiedziano, jak zaklasyfikować twój film, jak sobie z nim poradzić...

Adam Guziński: Tak. Miałem tego świadomość. Ale jestem osobą, która decyduje się na takie ryzyko. Nie zależało mi na tym, żeby komuś sprawić przyjemność. Byłem przygotowany na taki odbiór mojego filmu. Odbyłem wiele spotkań, które owocowały diametralnie innym odczytaniem "Chłopca na galopujący koniu", niż miało to miejsce w Gdyni.

Odbiór w Polsce mnie nie zaskoczył, ale też nie poczułem jakiegoś urazu, pomimo że film nie został doceniony. To wpisało się w mój światopogląd na temat tego, co się teraz dzieje w naszym kraju.

Twój film jest - najogólniej mówiąc - historią twórczego i życiowego kryzysu pewnego pisarza. Odebrałem go jako konstrukcję ciągu niedomówień - przeszłość bohatera, jego relacja z żoną, jest dla widza przedmiotem domysłu. Ty tylko sugerujesz, pozostawiając widzowi wolność interpretacji. Chciałem cię spytać jak pracowałeś nad scenariuszem, a głównie nad postacią Jerzego. Czy w trakcie pisania również odkrywałeś tą postać, czy z góry wiedziałeś jak twój bohater będzie wyglądał?

Adam Guziński: Wiedziałem co jest sednem tej historii, dlatego starałem się tylko naszkicować pewne rzeczy, które były niejako na wierzchu. Stworzyłem pewnego rodzaju schemat emocjonalny tej historii. Powody, które mogły spowodować kryzys w małżeństwie Jerzego, były mi potrzebne po to, by rozmawiać z aktorami. Ale z drugiej strony przedstawiona historia jest zbudowana na niedopowiedzeniu, mój film nie daje łatwych odpowiedzi na pytanie: "co tak naprawdę się stało?".Chodziło o to, by dać widzowi szansę głębszego wniknięcia w opowiadaną historię. Zauważyłem, że ten zabieg wydał się widzom interesujący i proste odpowiedzi nie są im potrzebne, by uczestniczyć w filmie.

Na odtwórców głównych ról wybrałeś Piotra Bajora i Aleksandrę Justę. Są to aktorzy znani bardziej z teatru, niż z kina. Czy poszukiwałeś właśnie takich "nieopatrzonych" twarzy?

Adam Guziński: Tak. Interesują mnie ciekawe, nieznane twarze. Dodam, że coraz trudniej je znaleźć. Interesowali mnie aktorzy bez obciążenia, aktorzy którzy mogą zaistnieć. Piotra zobaczyłem w czasie przedstawienia i odnalazłem w jego aktorstwie dokładnie taki potencjał wrażliwości, jaki mnie interesował. Z Olą było troszkę inaczej. Zobaczyłem ja w filmie "Światła" Hansa Christiana Schmida i byłem bardzo długo przekonany, że to jest niemiecka aktorka. W czasie, kiedy się spotkaliśmy, Ola dopiero wracała do pracy aktorskiej po długiej przerwie.

Wracając do pracy z Piotrem Bajorem. Jego kreacja jest zbudowana na bardzo dużej wrażliwości - bardziej do przeżywania, niż do zagrania. Jak udało ci się osiągnąć to, że Bajor tak wczuł się w swoją rolę?

Adam Guziński: Odbyliśmy bardzo wiele rozmów z Piotrem na temat jego postaci i budowania wewnątrz siebie tych uczuć. Z drugiej strony zdecydowałem się na pozbawienie aktorów możliwości wyraźniej gry emocjonalnej. Mieli przez to pewne trudności, żeby wczuć się głęboko w swoje postacie, a równocześnie nie pokazać za dużo tych uczuć. Wymagało to od nich skupienia i zawodowej dyscypliny.

Czy ogoliłeś mu głowę specjalnie do tego filmu?

Adam Guziński: Ogoliłem. Miałem przeczucie że Piotr Bajor będzie o wiele lepiej wyglądał łysy. Pasowało mi to, by budować pewne asocjacje między postacią Jerzego i przemijającym czasem.

Ta sterylna łysina przyciąga uwagę widza, skupia na sobie jego wzrok

Adam Guziński: Tak, masz rację.

Ważnym motywem twojego filmu jest dystans, który oddziela bohatera od świata. Ten dystans jest widoczny w zdjęciach Joli Dylewskiej. Jak doszło do tego, że razem pracowaliście przy tym filmie?

Adam Guziński: Byliśmy wcześniej przyjaciółmi. Od jakiegoś czasu myśleliśmy, żeby nakręcić wspólnie film. Pojawiła się okazja, więc z niej skorzystaliśmy. Zwłaszcza że odpowiadała nam wrażliwość, jaka przedstawiona jest w tej historii. Jola nie jest typem "operatora do wynajęcia", ona bardzo intensywnie żyje materiałem, nad którym pracuje, głęboko wczuwa się w swoją pracę.

Ten dystans widoczny w zdjęciach Joli stanowił wypadkową naszych wspólnych przemyśleń dotyczących tej historii.

W "Chłopcu na galopującym koniu" pojawiają się religijne symbole - krzyżyk od różańca na lusterku autobusu, kościelne dzwony w ścieżce dźwiękowej filmu, wreszcie muzyka Arvo Parta. Jaka jest funkcja tych dyskretnie akcentowanych znaków?

Adam Guziński: To jest subtelny sposób na przywoływanie myśli o tym, z czym nam się kojarzą te znaki. To znak czegoś, co unosi się nad tą historią. Dla mnie to jest też dystans takiego "obserwatora z boku", temu służą ujęcia z góry, totalne plany. Nie wiem kim jest ten obserwator, ale według mnie ktoś kieruje losem tych postaci, ktoś je prowadzi i to daje im na koniec jeszcze jakąś szansę.

"Chłopca na galopującym koniu" realizowałeś trzy lata temu. Domyślam się że pracujesz w tej chwili nad kolejnym filmem?

Adam Guziński: Oczywiście. Ale mój nowy projekt będzie radykalnie inny. Zrobiłem kiedyś film krótkometrażowy "Antychryst", który był bardzo dynamiczny i naładowany emocjonalnie. Mój nowy film będzie w pewnym sensie podobny. Będzie to opowieść inspirowana prawdziwym wydarzeniem, ale w tej chwili szczegóły chce jeszcze zachować w tajemnicy. Temat jest bardzo mocny i bardzo trudny do opowiedzenia. Ale to jest właśnie ta historia, którą chce teraz opowiedzieć i zmierzyć się z tym materiałem.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy