Reklama

Wojciech Błach: Zawsze autentyczny

Widzowie znają go z ról sympatycznych facetów. Prywatnie jest człowiekiem, który chętnie porozmawia z każdym. Nic dziwnego, że świetnie radzi sobie w „Surprise, Surprise”.

Widzowie znają go z ról sympatycznych facetów. Prywatnie jest człowiekiem, który chętnie porozmawia z każdym. Nic dziwnego, że świetnie radzi sobie w „Surprise, Surprise”.
Wojciech Błach /AKPA

Program "Surprise, Surprise" polega na robieniu niespodzianek ludziom, którzy na nie zasłużyli. Dla mnie niespodzianką jest pan jako prowadzący.

Wojciech Błach: - I dla mnie jest to niespodzianką (śmiech). Gdy Nina Terentiew zadzwoniła do mnie i powiedziała dość tajemniczo, że ma propozycję nieaktorską, byłem zaniepokojony.

Czemu?

- Nie chcę być w programie, w którym jest jury czy w inny sposób uczestnicy są oceniani. W życiu i tak ciągle ktoś kogoś ocenia. Ja wciąż się z tym nie zgadzam. Nie wyobrażam więc sobie pójścia do takiego programu i udawania, że to świetna zabawa. Na szczęście pracuję w tym zawodzie tyle lat, że dzisiaj ten rodzaj zaistnienia na rynku nie jest w moim przypadku konieczny. A wracając do telefonu pani dyrektor, to szedłem na spotkanie z ciężkim sercem, bo myślałem, że będzie mnie przekonywała, że jak zatańczę, to przede mną wrota się otworzą, że taniec odmieni moje życie itd. (śmiech). Już sobie nawet w głowie ułożyłem, co powiem.

A tu zaskoczenie.

- No właśnie. Okazało się, że propozycja dotyczy produkcji, jakiej w Polsce jeszcze nie było. Wybór padł na mnie, ponieważ wychodzi na to, że umiem i lubię słuchać ludzi, a osoby biorące udział w programie mają się dzielić swoimi historiami i emocjami.

Reklama

Nina Terentiew zaproponowała panu udział, bo potrafi pan słuchać. A skąd to wiedziała?

- Najprościej byłoby powiedzieć: nie wiem. Ale przypuszczam, że bierze się to stąd, że od wielu lat gram w różnych produkcjach przyjazne postaci i daję swój wizerunek do reklam wielu przyjaznych produktów. Dlatego ludzie, spotykając mnie na ulicy, są przekonani, że mnie znają. Do tego dochodzą moje wręcz natrętne starania, żeby być w każdej sytuacji autentycznym - mam na myśli nie tylko autentyczność w realnym życiu, ale też przed kamerą i na scenie. Bo ja chcę pozostać normalny i udaje mi się to, gdyż najczęściej słyszę od ludzi: pan jest taki normalny. A jeśli jestem normalny, to znaczy, że można ze mną rozmawiać, bo wysłucham drugiego człowieka. Myślę, że Nina Terentiew ma takie doświadczenie, że widząc kogoś na ekranie, w sekundę wyczuwa, czy ktoś jest prawdziwy.

Wyjaśnijmy może to "surprise" w tytule. Jak zaskakujecie uczestników?

- Formuła programu jest taka, że to ktoś zgłasza kogoś jako bohatera. Nie można zgłosić się samemu. I tu się pojawia surprise, czyli niespodzianka. Polega ona na tym, że to my jako ekipa programu organizujemy wszystko tak, żeby osoba, która jest bohaterem, dopiero w ostatniej chwili się zorientowała, że to jest program o niej, że to ona jest w centrum uwagi, że to ona jest najważniejsza, najbardziej wysłuchana, najfantastyczniejsza
w czasie tego wieczoru.

Poznał pan już kupę ludzi!

- O tak. I to różnych ludzi z najróżniejszymi historiami. Jest to szeroki wachlarz - od kogoś, kto uratował dzikie zwierzę z zamarzniętej rzeki, po kogoś, dzięki komu ewakuowano szpital w czasie powodzi. Rozmowy z tymi ludźmi skłoniły mnie do wniosku, że trudniej być optymistą na zapas niż pesymistą z zapasem na co najmniej trzy życia. Mam też inną refleksję: większość historii dotyczyła tego, że ktoś komuś uratował życie, bo albo ktoś tonął, albo płonął... Wszyscy uczestniczący w tych zdarzeniach opowiadali, że umysł mieli wyłączony, działali przede wszystkim instynktownie - nasza ludzka natura najpierw każe nam w takich sytuacjach działać, a dopiero potem myśleć. Jeśli więc coś złego nam się przydarzy, możemy być pewni, że z dużej grupy gapiów na pewno ktoś zareaguje. To pokazuje, że nie jesteśmy sami na ziemi.

Zmieńmy temat. Niedawno wziął pan ślub...


- 14 maja, czyli gdy rozmawiamy mija miesiąc i dziesięć dni.

Ktoś zarzucił panu, że chwali się tym na Facebooku.

- Sam sobie to zarzuciłem (śmiech). Umieściłem informację, żeby nie być jakimś dzikusem nie rozumiejącym roli mediów społecznościowych w branży kultury niższej, kultury wyższej, show-biznesu itd. Popatrzyłem na swój post i zadałem sobie pytanie, czy to nie jest tak, że ja się chwalę... Całkowite zamknięcie się powoduje, że pojawiają się nieprawdziwe informacje, a niepotrzebne spekulacje tworzą sztuczną i niefajną rzeczywistość. Ja nie pochwaliłem się ślubem, ja obwieściłem światu tę szczęśliwą dla mnie wiadomość. Jako aktor, kiedy gram, mam pełną kontrolę nad słowami. Do życia też chcę przenieść umiejętność kontroli nad tym, co się o mnie mówi.

A bywały nieprawdziwe informacje?

- Żeby tylko jedna! Każda informacja, obojętnie, czy prawdziwa czy nieprawdziwa, jest przyczyną kolejnych zdarzeń: jest przyczyna, jest więc skutek. Skutki są odczuwalne. Są nimi chociażby komentarze. Ktoś poświęca swój czas, żeby mnie ocenić, ułożyć w głowie zdanie i napisać coś typu: "Kto to w ogóle jest ten Błach? Ja go nie znam". Kolejna osoba odpisuje: "Ja go jeszcze bardziej nie znam niż ty ćwoku". No i rusza lawina... A osoby tworzące taki portal się cieszą, bo "się dzieje". Ludzie bez zajęcia w życiu już to zajęcie mają, bo ulegają emocjom przed ekranem komputera czy też smartfona. Szczęśliwi ludzie się tym nie przejmują, bo nie muszą (śmiech).

A wracając do ślubu. Co pan robi jeszcze w Warszawie? Czemu nie jest pan w podróży poślubnej?

- Pracuję! To nie jest tak, że hop-siup i można rzucić wszystko. Pod koniec czerwca jedziemy na pierwszy tydzień naszego miodowego miesiąca na Open’er, potem pod koniec lipca na drugi tydzień, i może się jeszcze uda na niepełny tydzień w połowie sierpnia, czyli będziemy mieć miodowy miesiąc na raty.

Iwona Leończuk

Teleświat
Dowiedz się więcej na temat: Wojciech Błach
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy