Reklama

Witkacy to żałosny błazen

Żałosny błazen. Impotent twórczy. Człowiek, który jest tylko wytworem wyobraźni - Jerzy Stuhr apeluje, żeby jego Witkacego w filmie "Mistyfikacja" Jacka Koprowicza traktować jako biograficzną fantazję.

- Witkacy jest widmem - twierdzi aktor, dodając, że przed podjęciem roli musiał jednak bezwzględnie uwierzyć w jego autentyczność. Czy naprawdę trzeba rozumieć Witkacego? - pyta. Opowiada też m. in. o tym, czym jako naród imponują mu Włosi, a także dlaczego ciągnie go w stronę Andrzeja Munka. Z Jerzym Stuhrem rozmawia Tomasz Bielenia.


INTERIA.PL: Reżyser Jacek Koprowicz sprawdzał, czy wierzy pan w to, że Witkacy nie popełnił samobójstwa w 1939 roku?

Jerzy Stuhr: - To pytanie musiało paść dla dobra filmu, a ja musiałem w to uwierzyć.

Reklama

Uwierzył pan?

- Uwierzyłem... Tak jak każdej roli wierzę. Jak byłem Hamletem, też wierzyłem, że mama wyjdzie drugi raz za mąż za wujka... To jest normalne, to się nazywa "wchodzenie w okoliczności". Musiałem w to uwierzyć, żeby zachować wiarygodność, żeby na półtorej godziny, nie więcej, przekonać widza, że to jest możliwe.

Czy wasz Witkacy od początku był niczym więcej tylko komediantem?

- Żałosny błazen - tak mi się ta rola widziała. Impotent twórczy. Człowiek, który jest tylko wytworem wyobraźni.

To w zasadzie wariacja biograficzna...

- Ci, którzy się czepiają, że Witkacy tak nie wglądał, że Oknińska nie mieszkała w kawalerce, tylko w dwupokojowym mieszkaniu - przykładają do tego filmu "mędrca szkiełko i oko". A nasz Witkacy jest widmem, fantazją. Dlaczego od nas żądać, żeby go filozoficznie pogłębiać? To przecież nie o tym.

"Do Witkaca trzeba mieć zdrową wątrobę i łeb do picia"?

- Pan cytuje pogląd przedstawiciela służb bezpieczeństwa [kwestia postaci, granej w "Mistyfikacji" przez Andrzeja Chyrę - przyp.red.]... Nie trzeba rozumieć Witkacego. Witkacego odbiera się raczej emocjonalnie. Po tych wszystkich latach jako praktyk oraz człowiek, który zajmował się również teorią, w dalszym ciągu mam mętne pojęcie na temat Czystej Formy. Wiem natomiast, na czym polega artystyczna prowokacja. W przeciwieństwie do chęci samego szokowania, prowokację trzeba zacząć od samego siebie. Trzeba wykonać na sobie gigantyczny eksperyment.

- Witkacy przekraczał granice psychiczno-etyczne, ale zaczynał od siebie, aby wciągać w to potem coraz większe kręgi ludzi, swoich przyjaciół, kobiety... I to jest ważne. To chciałem zrozumieć. To mi imponuje, bo sam nigdy nie miałem w życiu tyle odwagi, żeby permanentnie coś takiego wykonywać. Dlatego zawsze mnie fascynował - jako aktora, reżysera i pedagoga.

A propos artystycznej prowokacji... Pana bieżące aktorskie zajęcie - "Habemus papam" Nanniego Morettiego - pachnie mi satyrą na Watykan.

- Pamiętam pierwszą rozmowę z reżyserem, kiedy zaprosił mnie do tego filmu: "Wiesz, robię taką smutną komedię" - powiedział. "Smutna komedia - pomyślałem - ogień i woda. Już mi się podoba". "Tak, to będzie smutna komedia o człowieku, na którego barki zrzucono zbyt duży ciężar". To była pierwsza rozmowa.

- Dopiero jak przeczytałem scenariusz, zobaczyłem, że jest to niezwykle ważna wypowiedź na temat stosunków Kościoła katolickiego z wiernymi. W światowej skali. To poważny temat. Ale Włosi to jedyny naród, który odważa się na kpiny ze świętości. Tam jest ogromna tradycja traktowania Kościoła w prześmiewczy sposób. Ja im tego zazdroszczę. Wychowany w Polsce, w kręgu kultury judeochrześcijańskiej, mam w sobie taki opór, barierę, że nie wiem, czy to jeszcze tylko żart, czy już świętokradztwo. A oni balansują na tym fantastycznie. Moretti ma to we krwi, był asystentem Felliniego. Poza tym nie zapominajmy o Pasolinim, Olmim, Bellocchio... Oni wszyscy opowiadają o Kościele.

W filmie wystąpi "papież z depresją". Pan gra rzecznika Watykanu. To poważna funkcja...

- Druga po papieżu. Wie pan, jak papież zaniemaga psychicznie, to na czyich barkach spoczywa ciężar wytłumaczenia miliardowi katolików na świecie co się dzieje? Bardzo piękna rola. Zrobił mi Moretti taki prezent... Żmudne to jest, przy tych moich dojazdach do Rzymu. Michel Piccoli, który gra papieża, mieszka w Rzymie. A ja... Tu mam premierę, tu jeszcze studentów, więc się tak co chwilę wymykam. Ale warto.

Długo będzie pan jeszcze kursował na trasie Kraków-Rzym?

- Zdjęcia, które rozpoczęły się na początku lutego, przewidziano do połowy maja. Wiadomo już, że zostaną przedłużone, ale ten trud rekompensuje mi ważny temat i pięknie napisana, podobno specjalnie dla mnie, rola.

Było panu trochę przykro, że pana poprzedni występ u Moretiego, w filmie "Kajman", nie trafił na ekrany polskich kin?

- Nie, ponieważ od początku wiedziałem, że to nie jest film dla polskiego widza. Sporo czasu znam już pana Morettiego. To jest człowiek polityczny, sam siebie nazwa politycznym wolontariuszem. Nigdy nie chciałby być ministrem, ale w politykę się miesza, ma to w swoim temperamencie. Wiedziałem więc, że "Kajman" to film robiony tam, dla nich, na tę chwilę. Ważną chwilę. Wiedziałem, że niektóre z jego filmów są słabo rozumiane w Polsce, np. "Kwiecień" - bez znajomości tamtych polityków, ich poglądów, nie byłby u nas w ogóle zrozumiały. Ale on się tym nie przejmuje, czuje szalony obywatelski obowiązek wypowiedzenia się w danej sprawie. Co go obchodzi, czy to będzie zrozumiałe gdzie indziej?

Przymierza się pan do kolejnej pracy reżyserskiej. O czym będzie ten film?

- Też komedia. Ciągnie mnie w komedię. W takie opisanie Polski, jak to robił Andrzej Munk. Coraz bardziej ten Munk, który tak kiełkował we mnie w młodości - potem o nim zapomniałem, babrałem się w moralnym niepokoju - teraz do mnie wraca. Tak widzę Polaka. Jak sobie zebrałem moją wiedzę na ten temat, to sobie pomyślałem, że miałem fantastyczne życie pod względem stężenia absurdu. Od stalinizmu po wczesną demokrację - wszystko mi dane było przeżyć.

Kim będzie bohater?

- Polakiem. Dobrze mówię? Polakiem! Od dziecka po dojrzały wiek.

Granym przez Jerzego i Macieja Stuhrów...

- Muszę się kimś wesprzeć, bo młodości nie zagram. Proszę jednak nie rozmieć tego filmu jak jakąś epopeję, to będzie skromny film.

Ale nie będzie to zdecydowanie "tydzień z życia mężczyzny"?

- Ale też jakiś okres. Zawsze muszę sobie wyznaczyć pewną ramę, która mnie organizuje. Tydzień albo jedna noc - jak w "Spisie cudzołożnic" .Tak sobie myślę o tym filmie, powolutku. Jakby się w październiku udało zacząć, byłoby cudownie. Ale mnie też kusi, żeby ten film samemu wyprodukować. To jest dopiero wolność. Związałem się z Piotrem Dzięciołem z Opus Film, który mi otoczkę organizacyjną udostępnia. Ważna rzecz - dostanę halę. Najpierw muszę jednak dostać pieniądze z PISF-u, potem można zacząć liczyć, ile to będzie kosztować. Według wstępnych szacunków, to będzie niedroga produkcja.

Na Wielkanoc zdąży pan do Polski, czy jednak święta w Rzymie?

- Przyjeżdżam w pierwszy dzień świąt, w sobotę jeszcze gram u Morettiego.

Śmigus-dyngus to żart w stylu Witkacego. Kupił pan już sikawkę?

- Nie, w ogóle jeszcze o tym nie myślałem. Mam nadzieję, że nie będę musiał wracać od razu do Rzymu.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Jerzy Stuhr
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama