Reklama

Tomasz Schuchardt: Psi obowiązek aktora

Jest jednym z najzdolniejszych polskich aktorów młodego pokolenia. Tylko w tym roku oglądaliśmy go w filmach "Kebab i horoskop", "Mur" oraz "Karbala". 2 października do kin weszła kolejna produkcja, w której gra główną rolę - "Chemia" Bartosza Prokopowicza, a 16 października na ekranach pojawi się jeszcze jedna - "Demon" zmarłego tragicznie Marcina Wrony. Z Tomaszem Schuchardtem na Festiwalu Filmowym w Gdyni rozmawiał Krystian Zając.

Jest jednym z najzdolniejszych polskich aktorów młodego pokolenia. Tylko w tym roku oglądaliśmy go w filmach "Kebab i horoskop", "Mur" oraz "Karbala". 2 października do kin weszła kolejna produkcja, w której gra główną rolę - "Chemia" Bartosza Prokopowicza, a 16 października na ekranach pojawi się jeszcze jedna - "Demon" zmarłego tragicznie Marcina Wrony. Z Tomaszem Schuchardtem na Festiwalu Filmowym w Gdyni rozmawiał Krystian Zając.
Intuicyjnie, a nie empirycznie, podchodzę do każdej roli, bo najwięcej czerpię z ludzi, z którymi się spotykam - wyznaje Tomasz Schuchardt /Kurnikowski /AKPA

Masz 29 lat i jesteś jedynym aktorem, który w tak młodym wieku ma na koncie dwie nagrody aktorskie na Festiwalu Filmowym w Gdyni. Chyba lubisz tu przyjeżdżać?

Tomasz Schuchardt: - W Gdyni, na samym festiwalu, byłem dotąd tylko dwa razy, właśnie wtedy kiedy otrzymywałem nagrody. Ale miasto znam dość dobrze, ponieważ niedaleko stąd, w Gdańsku, chodziłem do liceum. Czasami tu przyjeżdżałem, ale były to raczej podróże związane z wypadami nad morze. Na festiwal nie jeździłem, bo nie byłem do końca przekonany, że będę pracował w tej branży.

Reklama

Nie planowałeś kariery filmowej?

- Trochę mnie to zaskoczyło. Nagle znalazłem się w jednym miejscu z ludźmi, których widywałem dotąd jedynie na premierach czy "ściankach"... Wcześniej wydawało mi się to bardzo odległe. Chciałem aktorstwa, ale myślałem o nim w wymiarze teatralnym, bardziej kameralnym, mniej przepełnionym blichtrem, światłem reflektorów. A okazało się, że to wszystko też mnie spotyka.

Podobno zdecydowałeś się na zdawanie do szkoły aktorskiej za namową kolegi i gdyby ci się nie udało za pierwszym razem, więcej już byś nie spróbował.

- Tak było. Gdyby mi się nie udało, studiowałbym informatykę lub historię, na które dostałem się na Uniwersytecie Gdańskim lub matematykę na tamtejszej Politechnice. Na pewno nie zdawałbym na aktorstwo drugi raz, bo stwierdziłbym, że skoro nie przyjęto mnie od razu, to po prostu się nie nadaję. Nie miałbym motywacji, ponieważ nigdy nie było to moje największe marzenie. Na zasadzie: aktorstwo albo nic. Pojechałem na egzaminy, bo ktoś mi tak doradził - widział wcześniej moje małe działania pseudoteatralne i powiedział, że się nadaję.

Koniec końców dostałeś się do szkół aktorskich i w Warszawie, i w Krakowie. Dlaczego zdecydowałeś się ostatecznie na tą drugą?

- Z kilku przyczyn. Jedna na pewno była taka, że dalej od domu (śmiech). Poza tym egzaminy w Warszawie trwają dłużej, ponieważ sprawdzają kandydatów dogłębniej, zwłaszcza ich dykcję, technikę... Dlatego aktorzy w Warszawie mówią tak perliście i nie mają problemów z wymową czy impostacją. W Krakowie większą uwagę przywiązuje się do emocjonalności. Ale z racji tego, że więcej czasu spędziłem w Warszawie, doszedłem do wniosku, że mi się tam nie podoba. Zresztą pojawiły się wówczas w mojej głowie myśli, że cały ten zawód nie jest dla mnie, bo wszyscy gadają tylko o sobie. Szybko jednak do mnie dotarło, że w zasadzie ja też tak robię.

Co twoim zdaniem decyduje o tym, że niektórym aktorom po szkole teatralnej udaje się zaistnieć szybciej, a innym wolniej lub, jak ma to miejsce najczęściej, wcale?

- Nic. Są setki absolwentów, a ja mam dziesiątki znajomych, którzy mają wszystko, żeby funkcjonować w świecie filmu, a jednak im się nie udaje. Czasem wybija się natomiast osoba, która zupełnie na to nie zasługuje.

Twój pierwszy sukces to rola w "Chrzcie" Marcina Wrony. Podobno na casting do tego filmu trafiłeś zupełnym przypadkiem - znajdowałeś się w tle fotografii, którą przysłała jedna z twoich koleżanek.

- Tak, Gabrysia z mojego roku wysłała zdjęcie z przedstawienia "Iwona, księżniczka Burgunda", a ja znajdowałem się gdzieś w jego tle. I tylko dlatego zostałem zaproszony na casting. Niesamowity przypadek. Zresztą one cały czas mi towarzyszą. Na scenie zafunkcjonowałem, bo zrządzeniem losu stanąłem pod Teatrem im. Stefana Jaracza w Łodzi i przeczytałem, że organizują w nim casting.

- Ale jest tego wszystkiego też druga strona. Nigdy się nie opieprzałem, jeśli chodzi o pracę w tym zawodzie, a także wcześniej, gdy uczyłem się aktorstwa w szkole. Ile mogłem, tyle wyciągałem. Nie próżnowałem. Wydaje mi się, że 14 godzin dziennie spędzane tam, włącznie z sobotami i niedzielami, to nie jest mało. I to po jakimś czasie mi się zwróciło. Ale nic by się nie wydarzyło bez odrobiny szczęścia. Naprawdę.


Jest cała masa aktorów, którzy narzekają na szkoły aktorskie. Ty - w odróżnieniu od nich - lata w niej spędzone sobie cenisz.

- Bardzo. Moim atutem, i mówiło mi o tym już kilku reżyserów, z którymi pracowałem, jest naturalność. Raczej intuicyjnie, a nie empirycznie, podchodzę do każdej roli, bo najwięcej czerpię z ludzi, z którymi się spotykam. Wywiad, który ze mną przeprowadzasz, też zapamiętam. I tak miałem przez całą szkołę. Im więcej spotkań, tym więcej z nich wynosiłem. I wcale nie znaczy to, że wszystkie były udane, ale te chujowe też zapamiętałem. Ubogacały mnie o to, żeby nie brać z pewnych osób przykładu.

Po nakręceniu "Chrztu", przyszło jednak gorzkie rozczarowanie. Przez 8 miesięcy nie miałeś żadnej ekranowej propozycji.

- Skończyłem zdjęcia do "Chrztu", a następnie był on montowany, czyli nastąpił okres postprodukcyjny, poprzedzający ukazanie się filmu. Posmakowałem więc życia na planie, zobaczyłem, jak się robi film, co mi się zresztą strasznie spodobało, a jednocześnie nie mogłem dalej tego robić. A w teatrze też miałem wówczas tylko jedną małą rzecz. Pojawiła się więc tęsknota.

- Z jednej strony myślałem sobie: "Zrobiłem film, czemu nikt mnie nie chce?". Z drugiej, zastanawiałem się, czy to, co zrobiłem, nie jest po prostu słabe. Z trzeciej natomiast, zacząłem się obawiać, że to może być mój jedyny film, nic więcej nie nakręcę i z tym też trzeba się będzie umieć pogodzić. To był rzeczywiście ciężki okres. Zwłaszcza, że moja dziewczyna - obecnie żona - wówczas jeszcze studentka szkoły aktorskiej, przez cały czas opowiadała mi o swoich zajęciach, występowaniu na scenie, co wzmagało tęsknotę... A ja tymczasem siedziałem i nic nie robiłem. Chciałem pracować, a nie było dla mnie pracy. Strasznie zły moment.

Wówczas znowu pomógł Marcin Wrona.

- Przyszedł z "Ratownikami". Pamiętam różne sytuacje, które były ważne w moim życiu. I nie przypominam sobie, jak dostałem propozycję zagrania w "Jesteś Bogiem", ale pamiętam, jak dostałem rolę w "Ratownikach". Skakałem i cieszyłem się, że w końcu będę pracował. To było dla mnie dużo większe wydarzenie.

Nie miało dla ciebie znaczenia, że to serial a nie film?

- W ogóle nie myślę takimi kategoriami. Jedna z sytuacji z wspomnianego teatru w Łodzi, gdy rozpoczynałem tam pracę. Aktor, który genialnie grał tam główne role: "Szekspiry" i nie tylko, podczas jednej z rozmów wyznał mi, że modli się, żeby dostać w jakimkolwiek serialu - niekoniecznie trzynastoodcinkowym, mógłby to być na przykład "Klan" - przynajmniej jeden dzień zdjęciowy, bo to mu uratuje budżet miesięczny. A miał rodzinę: żonę i dzieci. Niestety takie pieniądze zarabia się w teatrze, krótko mówiąc, gówniane. A w filmie często nawet malutka rólka zapewnia dużo większe. Ratujące miesiąc.

- Gdy to poznałem od środka, uznałem, że nie będę rozgraniczał. Nas uczono, i kiedyś rzeczywiście tak to wyglądało, że były różnice między aktorstwem filmowym, teatralnym, serialowym czy reklamowym. Ale też zarabiało się wówczas inne pieniądze. Niestety, ale one decydują o wszystkim. Na Zachodzie, na przykład w Niemczech, jak jesteś aktorem teatralnym, to zarabiasz takie pieniądze, że bez problemu utrzymujesz się tylko z grania na scenie. Dzięki temu od początku wybierasz sobie świadomie aktorską drogę. W Polsce musisz "grzebać" we wszystkim, żeby się utrzymać. Z drugiej strony, ma to czasem pozytywny wpływ - robisz wszystko, więc w każdej dziedzinie się rozwijasz.

- Dalej się mówi, że serialowe aktorstwo jest gorsze, a filmowe lepsze. I trzeba przyznać, że niestety tak to rzeczywiście wygląda. Ale nie wynika to z nieprzygotowania aktorów, tylko braku czasu i pieniędzy. Jak się robi 12 scen dziennie, bez jakiejkolwiek rozmowy o postaci, to co można uzyskać? W teatrze, żeby zbudować rolę, pracuje się trzy miesiące, a w serialu ledwie nauczysz się tekstu i już wchodzisz na plan, bierzesz udział w zdjęciach. Dlatego nie rozgraniczałbym, że któryś rodzaj aktorstwa jest gorszy. Niektórzy biorą, co się trafi, bo często nie mają innego wyboru.

Wspominałeś "Jesteś Bogiem" i fakt, że nie pamiętasz momentu, gdy dostałeś propozycję zagrania w tym filmie. Ale gdy ją przyjąłeś, wiedziałeś o tym, że będziesz się musiał mocno zmienić fizycznie, schudnąć kilkanaście kilogramów. Takie wyzwania sprawiają ci trudność?

- To jest nasz zawód i to jest w nim normalne. W Stanach robi się z tego PR i niestety u nas coraz częściej też się zaczyna. Na zasadzie, patrzcie aktorka obcięła włosy. Masz się zmienić do roli, to się zmieniasz, a nie rozmawiasz o tym! Bo kto mnie będzie z tego rozliczał? To ja mam zagrać dobrze rolę. I to nie jest powód do dumy, że schudłem piętnaście kilo. Fajnie, że ktoś zauważył, że się postarałem. Miło to usłyszeć. Ale nie wmawiać ludziom, że jest się wspaniałym artystą, bo się to zrobiło. To nasz, aktorów, psi obowiązek.

- I tak wyglądała moja rozmowa z Leszkiem (Dawidem, reżyserem "Jesteś Bogiem" - przyp. red.), który powiedział: "Zagrasz, bo cię w tym widzę, ale jak schudniesz". Sam też miałem kiedyś sytuację, że do jednej z ról potrzebowałem się "odmłodzić" o 5 lat, a żeby to zrobić, najlepiej schudnąć. Zmiana wyglądu to po prostu część tej pracy.

Fabuła "Chemii", w której grasz jedną z głównych ról, została zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Czy fakt, że grałeś postać, która miała swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości, w dodatku w postaci reżysera tego filmu, nie był dla ciebie problematyczny?

- Gdy byłem na castingu, to rzeczywiście myślałem, że to będzie bardzo trudna psychodrama. Wydawało mi się, że reżyser chce przenieść fragment swojego życia na ekran i nie będzie obiektywny.

I w efekcie powstanie kolejna część cyklu "Prawdziwe historie"?

- Tak. Ale okazało się, że było zupełnie inaczej. Bartek (Prokopowicz, reżyser "Chemii" - przyp. red.) był świetnie przygotowany przede wszystkim pod względem merytorycznym do nakręcenia filmu i to mnie uspokoiło. W efekcie to była wspaniała aktorska przygoda. To, czego się tam dowiedziałem odnośnie choroby, umierania, tego, co wiązało się z historią Bartka, było jakby poza filmem. Na planie to była prosta sytuacja aktor - reżyser i realizacja produkcji na taki a nie inny temat.

- Cieszę się, bo naprawdę bałem się, że będę szantażowany emocjonalnie - wiem, jak on całą tę historię przeżył i miałem podejrzenia, że mogę być przez niego ograniczany na planie. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Miałem jak najwięcej dawać od siebie, myśleć, proponować, robić według własnego uznania, a Bartek - niby mimochodem - mówił mi, jak jego zdaniem to powinno wyglądać.

Starałeś się wyobrazić sobie siebie na miejscu bohatera, myślałeś, co ty byś zrobił w tak trudnej sytuacji, w jakiej on się znalazł?

- Tak. To jest właśnie aktorstwo intuicyjne, które staram się uprawiać. Nigdy nie miałem tak, że podczas sceny, w której miałem się rozpłakać, uśmiercałem w głowie rodzinę. Bez sensu. Brak profesjonalizmu. Bo on polega według mnie na tym, że oddzielasz te dwa światy. A wymyślasz coś, co ci jest w danym momencie potrzebne.

- Na planie dobrze czułem tę sytuację. Fakt, że gdyby ktoś mi bliski miał umrzeć na raka - z tym, że nie wyobrażałem sobie rzeczywistej osoby ze swojego życia: dziewczyny (bo jeszcze wówczas nie była moja żoną), mamy czy taty - to tak a nie inaczej bym to odbierał. I choć to mocno konceptualne, to na mnie to działa. Niechęć przeżycia czegoś takiego w życiu prywatnym, uruchamiała we mnie granie. Myśl o tym była tak straszna, że przekładałem ją na rolę.

Niebawem w kinach pojawi się twój kolejny film. Po tylu wspólnych projektach chyba nie musiałeś brać udział w castingu do "Demona" Marcina Wrony"?

- Paradoksalnie, było zupełnie inaczej. Byliśmy wówczas z Agnieszką Żulewską po pierwszej części zdjęć do "Chemii" - na potrzeby roli ogoliliśmy się na łyso. Kolejny etap mieliśmy realizować za cztery miesiące. W międzyczasie Marcin zaczął castingi do "Demona". Zostałem zaproszony na zdjęcia próbne jako jeden z wielu aktorów. Byłem brany pod uwagę do roli "Pytona", "Jasnego", nawet "Ronaldo". Zrobiliśmy kilka prób i Marcin dokonał wyboru. Nie było mnie w obsadzie.

- Wiem, kogo wybrał do roli "Jasnego", ale nie będę o tym mówił, bo nie ma to teraz znaczenia. Itay miał zagrać "Pytona", "Ronaldo" też został obsadzony. Jednak osoba, która została wybrana zamiast mnie, z różnych powodów musiała zrezygnować, a że ja byłem zaraz "pod kreską", wskoczyłem na jej miejsce.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Tomasz Schuchardt
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy