Reklama

Tomasz Schuchardt: Pierwszy raz byłem w kinie z wycieczką szkolną

Bez względu na to, jaką gra rolę - główną czy drugoplanową - daje z siebie absolutnie wszystko. Tomasz Schuchardt gra obecnie w popularnym serialu TVP, w którym wciela się w bożyszcze kina dwudziestolecia międzywojennego, Eugeniusza Bodo.

Jak to się stało, że chłopak z niewielkiej popegeerowskiej wsi wymarzył sobie zawód aktora? Na przykład, gdzie pan chodził do kina?

- Nie chodziłem. (śmiech) Pierwszy raz byłem w kinie w Gdańsku z wycieczką szkolną. Bo u nas ze wsi do kina czy do teatru jeździło się ze szkołą. Pamiętam filmy "Prymas. Trzy lata z tysiąca" i "Quo vadis". W teatrze byłem raz - na "Zemście".

Więc tylko telewizja?

- Wyłącznie. Niemniej często to były filmy klasy "b". Lepsze były te po godz. 20:00, ale przecież wtedy miałem obowiązek spania. Telewizor stał w pokoju rodziców. Kiedy mama pojechała na nocną zmianę do szpitala (jest pielęgniarką), a tata akurat przysnął przy włączonym telewizorze, to ja wtedy...

Reklama

Co tata robi zawodowo?

- Jest kierowcą... No więc ja wtedy zakradałem się i oglądałem, jak leciało. Jeśli była Jedynka, mogłem trafić na "Imię róży", jeśli Polsat - na megahity typu "Rambo". Rzadko mi się trafiał taki strzał, jak "Imperium słońca". A nie mogłem przełączyć kanału, bo tata by się obudził.

Kiedy przyszła myśl: to jest to?

- W podstawówce poznałem Stacha Szulista, który był wtedy moim nauczycielem historii i wychowawcą. Na lekcjach wychowawczych puszczał nam "Mechaniczną pomarańczę", "Full Metal Jacket" albo "Czas Apokalipsy". Kiedyś zdał do Baduszkowej [Policealne Studium Wokalno-Aktorskie przy Teatrze Muzycznym w Gdyni - red.], ale artystycznych planów nie zrealizował. Po jakichś moich występach w szkole chyba dostrzegł we mnie potencjał. Założył z nami grupę teatralną. Miał też niezłą kolekcję książek, płyt, VHS-ów, sporo sam nagrywał, a potem mi pożyczał...

Czyli nieźle pana podkręcał. Niech żyją nauczyciele i pedagodzy, którzy mają tak fantastyczny wpływ na uczniów.

- Nie uszło to uwagi innych nauczycieli, np. pani od fizyki. Miała pretensję do Stacha, że mnie "przeciągnął na swoją stronę". Tak się też złożyło, że w liceum miałem kumpla, który w "Wybrzeżaku" [Teatr Wybrzeże w Gdańsku - red.] chodził na zajęcia prowadzone przez Abelarda Gizę, założyciela kabaretu "Limo". Kolega grał tam w "Chłopcach z Placu Broni". Z jakiegoś powodu kiedyś nie mógł. Pyta, czy nie chciałbym go zastąpić. Zagrałem z 15 spektakli, po trzy dziennie. Potem poszło szybko. Był jeszcze jakiś okaer [Ogólnopolski Konkurs Recytatorski - red.]. Wtedy już wiedziałem, że to się musi skończyć szkołą teatralną. Na wyjazd na egzaminy pieniądze dał mi Stachu.

Podobno jak pan już zdał na te studia, mama cały dzień się do pana nie odzywała?

- Wyniki egzaminów do Warszawy ogłoszono w piątek. W sobotę pojechałem na ostatni etap do Krakowa, gdzie wyniki były w poniedziałek. Więc w sobotę wieczorem jestem w domu. - Nie byłem z kolegami na wycieczce, żeby świętować maturę. Byłem na egzaminach w Warszawie - wspominam mimochodem. - Zdawałeś na Politechnikę? - mamie wydawało się to oczywiste. - Nie, do szkoły teatralnej - odparłem. Nie odezwała się ani słowem. Po prostu wyszła. Dopiero nazajutrz usłyszałem: - Dobrze, damy radę...

Musiała sprawę przemyśleć.

- Martwiła się, jak sobie poradzimy finansowo. I pewnie była trochę smutna, że wylecę spod jej skrzydeł. Trzeba by ją o tamte uczucia zapytać.

Tymczasem pan wylądował nie w Warszawie, lecz... w Krakowie.

- Bo z Sobowidza [wieś kociewska w powiecie gdańskim - red.] jeszcze dalej! Jeśli już raz wyjeżdżasz z domu, wyjedź porządnie - pomyślałem. I się zaczęło. Dowiedziałem się, co to w ogóle jest teatr. Gdy na egzaminach do szkoły była jeszcze teoria, bo teraz już nie ma, miałem pytania o Grotowskiego i Kantora. Nie wiedziałem nic! Komisja robiła takie oczy, w domyśle: "Yhm, przyjmujemy matoła". Jasne że powinienem wiedzieć, kto to, ale skąd? W mojej gdańskiej Jedynce, świetnej zresztą, chodziłem do mat-fizu, takie tematy nie były obowiązkowe. A przed egzaminami nic związanego z teorią dramatu czy teatru nie przeczytałem, myśląc: przecież i tak nie nadrobię.

Nie ma to jak brak kompleksów.

- Zero punktów za teorię, ale za praktykę musiałem mieć dużo, bo się dostałem. A wiedzę teoretyczną jakoś nadrobiłem.

I z impetem wkroczył pan w show-biznes. Dotknął pana jakoś ten dość brutalny światek?

- Co to znaczy dotknął? Biznes zawsze jest brutalny. Zasady rynku są brutalne. Bo rządzi pieniądz. I wcale nie należy tego nazywać złym. Choć, oczywiście, bywa niesprawiedliwie. Bo na przykład czemu niektórzy zarabiają tak mało? Albo czemu ten kolega dostał tę rolę, a nie ja? Ja bym to zrobił tak samo albo lepiej. Mam takie myśli. Ale mówię sobie wtedy: widocznie akurat tego dnia nie zagrałeś tego lepiej. A najgorzej, jeśli się w ogóle nie dostanie szansy.

Kiedy przyszło pierwsze rozczarowanie?

- Tuż po szkole. W czasie studiów na castingi nie chodziłem, uczyłem się fachu. Ale po dyplomie dostaję mój pierwszy film - "Chrzest".

Dostaję! Ale jak?

- Przez przypadek. Koleżanka wysłała na casting zdjęcia z dyplomu, na których również byłem. Z tyłu, ale zawsze. Zobaczyła te zdjęcia Gosia Adamska, reżyser castingu. Poproszono, żeby koleżanka przyjechała ze mną. Totalny fart. Ludzie wydali kupę kasy na portfolio, bo ja nie miałem nawet jednego zdjęcia. Więc zagrałem w "Chrzcie", zrobiłem spektakl w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi, po czym... nie miałem kompletnie nic do roboty. Kilka miesięcy załamania.

No ale w Łodzi miał pan etat w teatrze...

- 1350 zł miesięcznie plus od spektaklu po 150, ale graliśmy najwyżej 2 razy w miesiącu, co dawało jakieś 1700 zł brutto. W dodatku z trzema kumplami wynajmowałem mieszkanie w Warszawie, żeby mieć tu w razie czego przyczółek, móc chodzić na castingi, na które zresztą nikt nie zapraszał.

Z "Chrztu" nie było pieniędzy?

- Wiele nie zarobiłem, bo nie mając jeszcze agentki, sam targowałem stawki. Dałem się fatalnie pociąć finansowo. W dodatku część pieniędzy rozdałem w podziękowaniu za film, część klasycznie "rozwaliłem". Kama, wówczas moja dziewczyna [dzisiaj żona - red.], była w Krakowie. Ja siedziałem w Łodzi... Już same bilety mnie zabijały. Spałem na podłodze w akademiku u Kamy i czekałem na zbawienie.

Długo?

- Styczeń, luty, aż do maja. Wtedy znowu zadzwonił do mnie Marcin Wrona. Mówi, że robi "Ratowników". Ten serial uratował mi życie. Raz, że to telewizja, a telewizja daje rozpoznawalność. Dwa - "Ratownicy" ocalili mnie finansowo, bo zdjęć miałem naprawdę dużo. Potem już nie było przestojów dłuższych niż dwa miesiące.

Gdzie nauczył się pan tak fantastycznie stepować?

- W Teatrze Muzycznym "Roma" w ramach przygotowań do "Bodo". Za mną trzy miesiące nauki podstaw stepu... Uczyła mnie Agnieszka Brańska, która robiła m.in. choreografię do spektaklu "Mamma Mia". Trzeba było trochę się od tej ziemi poodrywać. (śmiech) Na szczęście nigdy nie miałem problemów z ruchem...

Jest pan zadowolony z tej roli?

- Bałem się, że ktoś powie: Pohasał, ale nie wiadomo, w jakiej sprawie... Ale właściwie jestem zadowolony. Wyszedł taki Bodo, jakiego chciałem zrobić. Co nie znaczy, że za jakiś czas chętnie bym go nie poprawił.

Co na to wszystko pana rodzice? Mama?

- Jest przecudowna, dumna, zadowolona. Chwali mnie często, tata też. Ale oni mają tak, że odpowiednią ilość czasu poświęcają każdemu z nas, a jest nas czworo. Mam starszą siostrę, młodszego brata i młodszą siostrę. Nie jestem wychwalany, jak nie wiadomo co... Ja mam zawód wymierny w ocenach, bo na przykład piszą o mnie gazety, a moja siostra jest ekonomistką - i jak to porównać? Zresztą po co? U nas w domu nie gada się o pracy. Czasem sam coś opowiem tak na szybko, a potem rozmawiamy sobie o różnych innych rzeczach. Tematów nam wystarcza...

Za żonę wybrał pan sobie aktorkę. Nie boi się pan, że będą państwo zazdrośni o swoje sukcesy? Że nie będzie łatwo?

- A proszę mi powiedzieć, w którym małżeństwie jest łatwo? Ja wiem, że jesteśmy trochę większymi narcyzami i egoistami niż ludzie w innych zawodach, ale też jako dwoje artystów, dwoje ludzi tej samej branży rozumiemy się lepiej niż inni. Na szczęście pracujemy w innych teatrach, więc jest powietrze. I jest dobrze. Właśnie wzięliśmy kredyt, dzięki któremu kupiliśmy sobie 50 metrów. O, tam! (ruch głową w stronę Mokotowa). Pierwsze nasze mieszkanie.

To teraz pewnie jest radosny etap urządzania się?

- Już się skończył. Dzisiaj dojechały jeszcze zamówione garnki. Jedyne, czego nam jeszcze brakuje, to... drzwi wejściowe. Takie porządne. Poza tym wszystko jest.

Rozmawiała Bożena Chodyniecka

Tomasz Schuchardt urodził się 18 września 1986 roku w Starogardzie Gdańskim. W 2009 roku ukończył PWST w Krakowie. Na wielkim ekranie debiutował rok później, w dramacie "Chrzest" Marcina Wrony (2010). Tragicznie zmarły reżyser obsadził go także w horrorze "Demon" i serialu "Ratownicy". Znamy go z filmów "Chemia", "Karbala", "Miasto 44", "Jesteś Bogiem", "Mur" oraz z serialu "Bodo". Jego żoną jest aktorka Kamila Kuboth (wzięli ślub 2 maja 2015 r.), która w "Bodo" zagrała Mirę Zimińską. Ma dwie siostry i brata.

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Tomasz Schuchardt
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama