Reklama

Sebastian Fabijański: Na pograniczach konfliktu

Kosztujący blisko 15 milionów złotych "Kamerdyner" to jedna z największych polskich superprodukcji ostatnich lat. Na 43. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni film Filipa Bajona został nagrodzony Srebrnym Lwem, drugą najważniejszą nagrodą konkursu. Jego droga na ekrany nie była jednak prosta. - Gdy przeczytałem scenariusz, pomyślałem, że ten film nigdy nie powstanie. Że to niemożliwe - wspomina wcielający się w tytułową rolę Sebastian Fabijański.

Kosztujący blisko 15 milionów złotych "Kamerdyner" to jedna z największych polskich superprodukcji ostatnich lat. Na 43. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni film Filipa Bajona został nagrodzony Srebrnym Lwem, drugą najważniejszą nagrodą konkursu. Jego droga na ekrany nie była jednak prosta. - Gdy przeczytałem scenariusz, pomyślałem, że ten film nigdy nie powstanie. Że to niemożliwe - wspomina wcielający się w tytułową rolę Sebastian Fabijański.
Sebastian Fabijański na premierze filmu "Kamerdyner" /AKPA

Dla ciebie Gdynia to miejsce szczególne - to tutaj w 2014 roku podczas 39. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych twoją rolę w filmie "Jeziorak" uznano za "najlepszy debiut". Lubisz tu wracać?

Sebastian Fabijański: - Bardzo. To fajne miejsce i fajni ludzie wokół. Gdynia, morze, plaża, po kaszubsku "słońcowisko"...

Twój najnowszy film - "Kamerdyner", pokazano tu widzom po raz pierwszy. Czy dla ciebie takie konfrontacje z widownią są stresujące?

- Są trudne, ale raczej z czystej ciekawości. Robimy film, oddajemy go widzom, a oni robią z tym, co chcą. Poddajemy się pod ich jurysdykcję. Wierzę, że widz ma zawsze rację. I sukces jest wtedy, gdy robisz film, który dotyka i który z jakiegoś powodu staje się dla ludzi ważny.

Reklama

Jak trafiłeś do "Kamerdynera"?

- To było ciekawe, bo Filip zadzwonił do mnie podczas bankietu. Świętowaliśmy właśnie zakończenie zdjęć do jednego z moich filmów. Była 23.30. Telefon pokazuje mi połączenie od Filipa Bajona. Odbieram, a Filip proponuje mi główną rolę w swoim nowym filmie - epickiej produkcji historycznej, 70 dni zdjęciowych na Kaszubach. Powiedziałem "okej", rozłączyłem się, po czym na drugi dzień wstałem rano i pomyślałem: "Czy to się w ogóle odbyło? Czy rzeczywiście z nim rozmawiałem?". Sprawdziłem w telefonie, czy mam to połączenie i napisałem Filipowi wiadomość z pytaniem, czy to prawda, że rozmawialiśmy. Potwierdził, że tak. I poinformował, że wkrótce zadzwoni do mnie producentka filmu.

Ominęły cię castingi?

- Tak, bo wcześniej zrobiliśmy już razem z Filipem "Panie Dulskie", więc dobrze się znaliśmy. Do tego filmu też zatrudnił mnie bez castingu, bo zobaczył spektakl dyplomowy Krzysztofa Majchrzaka, w którym grałem.

Gdy jednak widz słyszy hasło "polski film epicki", często w jego głowie zapala się czerwona lampka. Ty nie miałeś wątpliwości?

- Gdy przeczytałem scenariusz, pierwsze co pomyślałem, to że ten film nigdy nie powstanie. Że to niemożliwe, bo jest zbyt wymagający jak na polskie realia. To był jednak piękny materiał literacki, który, mam nadzieję, zaowocował pięknym filmem.

Ważniejszy dla ciebie był scenariusz czy postać reżysera, Filipa Bajona?

- Myślę, że oba te elementy są równie ważne, bo zawsze się ze sobą łączą. Jeśli masz piękny scenariusz i reżyseruje go Filip Bajon, to jest to coś, czemu trudno odmówić.

Akcja filmu jest jednak rozpisana na cztery dekady, grasz więc tę samą postać w wieku zarówno 18, jak i 45 lat...

- To było wyzwanie. Oczywiście, nie wiem, jak myśli 45-letni mężczyzna, bo do tego wieku jeszcze mi trochę brakuje. Na pewno łatwiej było mi wrócić do czasów, kiedy miałem osiemnaście lat, niż zaglądać do przyszłości. Dlatego było to trudne zadanie - choć równocześnie fascynujące. Mam nadzieję, że wiarygodnie oddałem na ekranie tę przemianę.

Dużo pracowałeś nad historycznym aspektem roli?

- Staram się nie zajmować takimi rzeczami. Wiadomo, że background historyczny chciałem poznać jak najszerzej po to, żeby wiedzieć o jakim czasie i jakim miejscu opowiadamy. Wcielenie się w postać tytułowego kamerdynera wymagało, by dowiedzieć się, kim taka osoba powinna być i potem na planie to urzeczywistnić. Jednak bardziej zależało mi na tym, żeby pokazać zagubienie mojego bohatera w otaczającym świecie. Mateusz dzieli bowiem na co dzień dwie rzeczywistości: kaszubską i arystokratyczną. Stąd moja decyzja, by był to chłopak bardzo introwertyczny, zamknięty. Lepiej odnajduje się wśród Kaszubów niż w pałacu, niestety więcej czasu spędza w tym drugim miejscu - dlatego zawsze gdy tam przebywa, jest w jakiś sposób spięty, nieswój.

Czy ogromny budżet filmu wpływał na twoją pracę?

 - Nie czułem tego. Oczywiście, widziałem rozmach, scenografię, piękny pałac. I na pewno ułatwiało to wejście w rolę. Ale to jest jedynie okoliczność, z której musisz skorzystać, by pasować do świata, w którym twój bohater funkcjonuje.

Zdjęcia do filmu trwały jednak z przerwami przez blisko trzy lata...

- To akurat dobrze wpłynęło na rolę, bo miałem dzięki temu czas, żeby nauczyć się grać na fortepianie. Było to natomiast o tyle męczące, że gdzieś na pewnym etapie pojawiła się myśl, żeby już po prostu skończyć ten film. Nie miałem jednak wpływu na to, co się dzieje. Po prostu tak się ułożyło.

Obawiałeś się, że film w końcu nie powstanie?

- Oczywiście. Ale zawsze istnieje takie ryzyko i trzeba się z nim liczyć. Nie jest to, miłe, ale "taki mamy klimat".

Jednym z głównych wątków filmu jest relacja miłosna twojego bohatera z Maritą, w którą wciela się Marianna Zydek. Jak układała się wasza współpraca?

- Z Marianną mieliśmy lepsze i gorsze chwile. Ale to też piętno relacji filmowej naszych bohaterów. Ona jest wyemancypowaną arystokratką, ja jestem tym, który czuje się od niej gorszy... Na planie więc pojawiały się czasem sytuacje konfliktowe, bywało różnie. Praca nad filmem zawsze jednak odbywa się pograniczach konfliktu, bo spotykają się różne siły twórcze. I cała sztuka polega na tym, żeby to jakoś wzajemnie poukładać.

Jakim z kolei partnerem na planie był Janusz Gajos?

- Doskonałym. Moim ideałem tworzenia filmu jest relacja, spotkanie i wzajemność. Z panem Januszem właśnie tak było.

Czy liczysz, że ta rola otworzy ci drogę do kolejnych nagród?

- Nagrody to bardzo subiektywna kwestia - jest kilku członków jury, a każdy może mieć inne zdanie, więc statuetki nigdy nie odzwierciedlają tego czy ktoś zagrał lepiej, czy ktoś gorzej. Ja mam jedynie nadzieję, że ludzie docenią nasz wkład pracy.

Oprócz kina historycznego możemy cię oglądać także w musicalach ("#WSZYSTKOGRA"), filmach sensacyjnych ("Pitbull. Niebezpieczne kobiety") czy serialach kryminalnych ("Belfer"). Jak dokonujesz wyborów?

- Patrzę na scenariusz i zawsze zastanawiam się, co jestem w stanie filmowi dać. Nie myślę o tym, co wziąć i jaki to będzie miało wpływ na moją karierę, ale jak mogę wzbogacić daną historię. Muszę czuć, że jestem się w stanie w danym temacie wypowiedzieć i to jest podstawowe kryterium. Ale to są tak różne gatunki i różne projekty, że nie mają jednego określonego punktu wspólnego.

Nie zobaczymy cię więc w kolejnych filmach Patryka Vegi?

- Raczej nie. Każdy z nas poszedł w swoją stronę. Ale jestem wdzięczny Bogu za to, ze spotkałem Patryka, to była super przygoda.

Teraz z kolei przed tobą "Legiony" w reżyserii Dariusza Gajewskiego...

- To wspaniała historia i naprawdę solidne kino historyczne, również nakręcone z rozmachem. Mój bohater natomiast to trochę dzikus, który szuka tożsamości i przynależności, więc bardzo ciekawa postać. Jeśli zrobimy film do końca tak, jak do tej pory nad nim pracujemy, to szykuje się kawał dobrego historycznego kina...

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Sebastian Fabijański
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama