Reklama

Romain Duris: Chciałbym być kobietą

Ma trzydzieści dziewięć lat i czterdzieści jeden ról na koncie. Debiutował w 1994 roku, ale nadal jest kojarzony najbardziej z rolą młodego, naiwnego studenta w "Smaku życia" (2002). Dziś Romain Duris twierdzi, że nie potrafiłby się utożsamić z taką rolą, choć nad każdą ciężko pracuje. Nie ma w domu telewizora, więc inspiracje czerpie z oglądania obrazów, fotografii i archiwalnych materiałów.

W znakomitej "Wspaniałej", która ma szansę odmienić jego ekranowy wizerunek, gra samozwańczego trenera szybkiego pisania na maszynie. Przyznaje, że sam też nieźle sobie radzi "w tym sporcie" i choć nie spędza dużo czasu przed komputerem, samodzielnie odpisuje na wszystkie maile.

Akcja filmu rozpoczyna się wiosną 1958 roku. Pochodząca z małego miasteczka Rose Pamphyle (Déborah François) postanawia wyjechać do Lisieux i poszukać pracy. Czyniąc to ma nadzieję uciec przed czekającym ją zaaranżowanym małżeństwem. Po przyjeździe do miasta udaje się na rozmowę kwalifikacyjną do właściciela firmy ubezpieczeniowej Louisa Écharda (Romain Duris). Wywiad okazuje się być fiaskiem, ale na szczęście dziewczyna ma jeszcze jeden ukryty talent. Potrafi w ekspresowym tempie pisać na maszynie. Louis proponuje jej pracę pod warunkiem, iż wystartuje w zawodach szybkiego pisania...

Reklama

Jest zabawny i tylko trochę onieśmielony. Nie na wszystkie pytania chce odpowiadać, ale jeśli już to robi - mówi z pasją i radością. Niewiele w nim z ekranowego, wiecznie spiętego i zasadniczego Louisa Écharda. Na szyi ma typowy francuski szal, na dłoniach kilka pierścionków, na nogach zamszowe spodnie. Mówi mi, że najbardziej na świecie chciałby zagrać prawdziwą kobietę.

Z Romainem Duris o aktorstwie, marzeniach, latach pięćdziesiątych i "Wspaniałej" rozmawia Anna Bielak.

"Wspaniała" to film o rywalizacji, ambicji, ściganiu się o palmę pierwszeństwa i nie akceptowaniu porażek. To film o tobie?

Romain Duris: - Czułem potrzebę, by rywalizować i wygrywać, kiedy byłem mały. Chciałem być wówczas najlepszy we wszystkim, co robiłem. Bywałem bardzo rozgoryczony, jeśli nie udało mi się zająć pierwszego miejsca. Byłem najmłodszy wśród rodzeństwa, więc zapewne kierowała mną potrzeba zwrócenia na siebie uwagi. W szkole odgrywałem klowna, ciągle wpadałem w tarapaty i byłem pierwszy, który powodował ogólny rozgardiasz. Z całych sił broniłem się tylko koniecznością stanięcia przed tablicą... [śmiech]

- Dziś zupełnie tak nie jest! Nie czuję potrzeby konkurowania ze swoimi kolegami i bronię się przed tym. Dzięki wspomnieniom z dzieciństwa nie miałem jednak problemów, żeby poczuć emocje, które targają ambitnym Louisem. Poza tym lata pięćdziesiąte to wciąż okres nam bliski. Nie musiałem wcielać się w kostium dziewiętnastowiecznego bohatera i choć wiele się zmieniło w ciągu ostatnich dziesięcioleci, czułem jakbym zakładał w marynarkę swojego dziadka.

Przeczytaj recenzję filmu "Wspaniała" na stronach INTERIA.PL!

Brzmisz, jakby rola we "Wspaniałej" nie była żadnym wyzwaniem...

- Wręcz przeciwnie! Rola Louisa Écharda we "Wspaniałej" była dla mnie bardzo dużym wyzwaniem. Dlaczego? Ponieważ musiałem przyjąć dość niekomfortową pozycję - być jednocześnie aktywny i pasywny. Wcielić się w tego, kto trenuje mistrzynię, ale cały czas stoi w jej cieniu. Zanim rozpoczęliśmy zdjęcia do dyskutowałem z trenerem piłki nożnej. Nauczyłem się od niego, jak rozmawiać z ludźmi, których prowadzi się do zwycięstwa; jak wzbudzać w nich zaufanie i kreować siebie na autorytet.

Twierdzisz, że nie lubisz rywalizować. Ale pewnie ścigasz się z innymi aktorami, kto pierwszy dotrze do bram Hollywood.

- Dotarcie do Hollywood nie jest moim celem. Moją ambicją jest kreowanie wciąż nowych postaci i opowiadanie za ich pośrednictwem prawdziwie interesujących historii. To czy robię to we Francji czy w Stanach nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Może za dziesięć lat powiem ci, że chcę wyjechać, bo Francja nie daje mi już spełnienia, ale póki wciąż czerpię z niej inspiracje - nie muszę uciekać. Poza tym francuski przemysł filmowy oferuje mi znacznie więcej możliwości. Dostawałem już propozycje z Fabryki Snów - wiesz jakie? Mogłem zagrać trochę bardziej lub trochę mniej stereotypowego Francuzika. Nie chciałem i nie zamierzam tego robić. Być romantycznym kochankiem?

- Nie lubię grać mało skomplikowanych ról. Uproszczenia sprawiają, że bohaterowie stają się sztuczni. Prawdziwy człowiek jest złożonym stworzeniem, a nie płaską wycinanką pokolorowaną jednym kolorem. Cieszę się, że Louis ma za sobą przeszłość, która wraca do niego w trakcie rozwijania relacji z Rose. To dodaje mu autentyzmu, zawsze dbam o to, by go nie zatracić.

Masz na koncie rolę, w której sam się zatraciłeś, bo pozwoliła ci ona lepiej poznać siebie samego i pokonać własne granice?

- Myślę, że pod pewnymi względami taką rolę odegrałem w "Exils" Tony'ego Gatlifa. Zano podróżuje po świecie, wtapia się w różne społeczności. Jest w nim coś czystego, prawdziwego, niepowtarzalnego. Gatlif nigdy niczego nie powtarza w takim samym kształcie, zawsze zmusza aktorów do odkrywania nowych emocji; wchodzi w intensywną interakcję z otaczającą go rzeczywistością. Lubię to. Czasem pozwalałem sobie by Zano był mną, patrzyłem na Cyganów swoimi oczami i bawiłem się z nimi niczego nie odgrywając.

Zazwyczaj metoda Stanisławskiego nie jest ci bliska? Nie utożsamiasz się z kreowaną postacią na głębokim poziomie?

- Nie mam żadnej sprawdzonej techniki aktorskiej. Czasem mam o to do siebie pretensje! [śmiech] Nie potrafię jednak tego zmienić. Każda postać wymaga innego podejścia. Nie umiem przesiewać wszystkich przez ten sam schemat. Nie dbam o żadne reguły. Za każdym razem proces zaczyna się na nowo i jest oryginalnym przeżyciem. Nie powiedziałbym jednak, że moja gra opiera się wyłącznie na intuicji. Bazuje ona raczej na zrozumieniu, kim jest mój bohater.

- Czasem oglądam w tym celu obrazy, innym razem czytam książki lub oglądam filmy (tym razem odrobinę inspirowałem się nawet Carym Grantem...). Wszystko to pomaga mi tworzyć świat, który będę mógł wypełnić konkretnymi emocjami. Échard nie jest jednak mną - jest kreacją, którą stworzyłem inspirując się starymi fotografiami z magazynów mody i archiwalnymi materiałami dokumentalnymi. Kiedy jako Louis patrzyłem na siebie w lustro - czułem, że ta postać jest spójna w każdym calu.

- Miałem takie wrażenie również dzięki temu, że podczas pracy na planie cały czas starałem się zachowywać świadomie - poruszać się w konkretny sposób i nie tracić kontroli nad sobą. Tak jak ludzie w latach pięćdziesiątych - przyjmowali pozy i ich się trzymali. Dbali o to, jak są postrzegani przez otoczenie.

Jak ty chciałeś być postrzegany? Kto był dla ciebie modelowym mężczyzną, kiedy dorastałeś i szukałeś swojej tożsamości w oparciu o autorytety?

- Uwielbiałem Boba Marleya! Jako nastolatek chciałem być dokładnie taki, jak on. Jego muzyka mnie fascynowała dopóki nie odkryłem hip-hopu. Gdy to się stało, myślałem już tylko o tworzeniu bitów. Później byłem zaś perkusistą w amatorskim zespole. Regularnie grywaliśmy w mojej piwnicy! Teraz nie mam już zespołu i muzyka zeszła na drugi plan. Nawet trochę tęsknię za komponowaniem... ale zawsze graliśmy tylko dla zabawy, nie moglibyśmy robić tego przez dwadzieścia kolejnych lat.


Za to bardzo cenisz sobie występy na deskach teatru, prawda?

- Tak, kiedy kręcę film, wydaje mi się, że gram tylko przed ekipą techniczną... podczas realizacji filmu dużo łatwiej, niż w teatrze, udaje mi się odseparować się od kreowanej postaci i wrócić po pracy do własnej codzienności. Pamiętam, że długo po spektaklu reżyserowanym przez Patrice'a Chéreau ["La Nuit juste avant les for'ts" - przyp. red.] czułem, że sceniczna postać na trwale się we mnie osadziła. Nigdy wcześniej nie występowałem w teatrze.

- Debiutowanie z tekstem Bernarda-Marie Kolt'sa - głębokim, politycznym, bolesnym - było dla mnie wielkim wyzwaniem. Po opuszczeniu kurtyny zawsze ogarniało mnie wielkie zmęczenie. Nauczyłem się wtedy bardzo dużo; nauczyłem się, jak każdej nocy odgrywać inną postać i inny spektakl. Jacques Audiard, z którym pracowałem na planie "W rytmie serca" przy każdej powtórce żądał czegoś nowego. Chciał wywołać nowe wrażenie, inaczej ustawiał światło lub mnie. Szukał permanentnej świeżości, nie akceptował powtórzeń.

Co nadal postrzegasz jako radykalne wyzwanie?

- Chciałbym zagrać kobietę. Nie taką w stylu Tootsie, ale prawdziwą kobietę. Raz dostałem nawet scenariusz od Marion Vernoux (partnerki Jacquesa Audiarda), w którym dwie główne role należały do kobiet - mieliśmy je zagrać ja i Mathieu Amalric. Pojawiły się jednak problemy finansowe, więc projekt nie wszedł w fazę realizacji. Szkoda, Mathieu też byłby doskonałą kobietą! [śmiech] I tak, to byłoby wyzwanie...

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Romain Duris | aktor | film
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy