Reklama

Piotr Adamczyk: Niektórzy widzowie nie wyobrażają sobie świąt bez "Listów do M."

W czwartej części "Listów do M." będzie sporo momentów zabawnych, ale i skłaniających do refleksji. "Opowiemy, jak żyje się w czasach, gdzie z jednej strony walczymy ze znieczulicą, a z drugiej strony święta trochę na siłę każą nam się zbliżać do siebie" - mówi Piotr Adamczyk.

W czwartej części "Listów do M." będzie sporo momentów zabawnych, ale i skłaniających do refleksji. "Opowiemy, jak żyje się w czasach, gdzie z jednej strony walczymy ze znieczulicą, a z drugiej strony święta trochę na siłę każą nam się zbliżać do siebie" - mówi Piotr Adamczyk.
- Cieszą mnie komentarze odnośnie czwartej części "Listów do M." - mówi Piotr Adamczyk /Gałązka /AKPA

PAP Life: Co nowego słychać u filmowego Szczepana?

Piotr Adamczyk: - Przede wszystkim powiększa mu się rodzina - w ich życiu pojawia się córeczka, Amelka. Poza tym niewiele się zmienia. Karina i Szczepan dalej są wybuchową parą, która nie może spokojnie ze sobą żyć. Mamy więc momenty emocjonalne, do których nasze filmowe dziecko się przyzwyczaiło. Grająca je Matylda Radosz ma w sobie absolutną naturalność.

- Jest takie powiedzenie przedwojennych aktorów, że z dziećmi i zwierzętami się nie gra, bo one po prostu obnażają całą sztuczność aktorstwa. Ale my z Agnieszką [Dygant, filmowa Karina - red.] staramy się czerpać z tego, co zdarza się na planie. Nasza Matylda bawi się tą całą sytuacją. Dopowiada, komentuje, dzięki niej mamy większe wyczulenie na improwizację.

Reklama

To już czwarty raz w skórze Szczepana. Czy jeszcze potrafi pana czymś zaskoczyć?

- Z dużą przyjemnością przeczytałem scenariusz autorstwa Marcina Baczyńskiego i Mariusza Kuczewskiego. Oni naprawdę nas zaskoczyli. Okazało się, że nie trzeba odgrzewać kotleta, tylko można przyrządzić to samo danie, ale zupełnie inaczej. I tak też będzie.

- Myślę, że tymi "Listami" opowiemy trochę o nas, Polakach. O tym, jak się żyje w naszych czasach, gdzie z jednej strony walczymy ze znieczulicą, a z drugiej święta trochę na siłę każą nam zbliżać się do siebie. I trochę w takim rozkroku czasem jesteśmy. Puste miejsce przy stole ma tylko symboliczne znaczenie, my sami nie jesteśmy tacy otwarci, zamykamy się w domach. Z tego trochę się śmiejemy. Oczywiście tak komediowo i świątecznie. Ciepło.

O to, jak się gra u boku Agnieszki Dygant nawet nie pytam, bo widać tę chemię na ekranie.

- Wracamy do tych postaci jak do starych znajomych. Z Agnieszką znamy się prawie od dziecka, bo byliśmy razem w ognisku teatralnym u państwa Machulskich. Jest to więc bardzo sprawdzone, długie małżeństwo. Nie tylko w "Listach do M.". Spotkaliśmy się przecież niedawno w "Kobietach mafii 2". Ona szefowa mafii, a ja przemytnik narkotykowy.

Za chwilę w kinach czwarty "Kogel-mogel", niedawno trzecia część "Psów". Zmienia się to w stosunku do niedawna, kiedy polscy filmowcy niechętnie sięgali po kontynuacje.

- Na razie jesteśmy w polskiej czołówce. Mnie cieszą komentarze odnośnie czwartej części "Listów do M.". Jest mnóstwo głosów świadczących o tym, że ludzie się jednak do tych "Listów" przyzwyczaili. Nie wyobrażają sobie bez nich świąt Bożego Narodzenia. Oczywiście są głosy krytykujące odgrzewanie tych samych pomysłów, ale zawsze znajdą się tacy widzowie. Jeszcze nie widzieli filmu, a już go oceniają.

Czyli kolejne części są jedynie kwestią czasu?

- Jeżeli nie zabraknie pomysłów, to, kto wie.

Czy w czwartej części będzie coś takiego, co zachęci do serii tych nieprzekonanych?

- Trudno jest mi wróżyć, ale oceniając po scenariuszu jestem przekonany, że to możliwe. Często jest tak, że dostajemy jakiś tekst i coś nas w nim uwiera. Staramy się, więc to zmieniać na planie. Łatać dziury. Tutaj mamy do czynienia ze scenariuszem kompletnym.

Jak reagują scenarzyści na takie łatanie dziur?

- Wtedy trochę suszymy im głowy. Jednak tym razem nauczeni doświadczeniem dali nam gotowy film, do którego możemy tylko dołożyć to, co potrafimy. Czyli starać się jak najlepiej zagrać te role, bo one są naprawdę fajnie napisane.

A co z magią świąt? Dziesięć stopni na plusie.

- Ostatnio kręciliśmy scenę sąsiedzkiej Wigilii i przez chwilę byłem przekonany, że wreszcie spadł śnieg, bo faktycznie z okien sypało wspaniałym puchem. Okazało się jednak, że to po prostu nasze filmowe możliwości. Poza tym mieliśmy przez pół dnia prawdziwy śnieg na drzewach, więc miałem szansę przypomnienia sobie, jak wyglądają prawdziwe, białe święta.

Rozmawiał Łukasz Kaliński

PAP
Dowiedz się więcej na temat: Piotr Adamczyk | Listy do M.
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy