Reklama

Niekonwencjonalne "kino policyjne"

Jest jednym z najoryginalniejszych współczesnych scenarzystów filmowych (jest odpowiedzialny m.in. za niekonwencjonalną biografię Boba Dylana "I'm Not There" Todda Haynesa). W reżyserskim dorobku ma również dwa świetnie przyjęte przez krytykę obrazy: nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem w Berlinie "W imieniu armii" ["The Messenger"] oraz "Brudnego glinę" ["Rampart"], który w czerwcu pojawi się w Polsce na DVD. Z Orenem Movermanem podczas jego wizyty na krakowskim festiwalu Off Plus Camera, rozmawiał Tomasz Bielenia

Najnowszy film Movermana - "Brudny glina" - to bezkompromisowy thriller nawiązujący do tzw. skandalu Rampart - afery korupcyjnej, która wstrząsnęła wydziałem policji Los Angeles w latach 90. XX wieku.

Główny bohater - oficer Dave Brown (Woody Harrelson) - służy w oddziale Rampart. Niewiele ma wspólnego z godnym zaufania, opanowanym i praworządnym stróżem prawa. Jest mizoginem, egoistą i brutalem. Sam ustala reguły gry i wymierza karę. Nie patyczkuje się z przestępcami - do jego najsłynniejszych akcji należy wyeliminowanie z życia seryjnego "randkowego" gwałciciela. Dave ma też skomplikowaną sytuację rodzinną. Utrzymuje intymne relacje z dwiema eks-żonami, które jednocześnie są siostrami. Z każdą z nich ma córkę. Oficer nie przepuszcza też okazji do okazjonalnego seksu z innymi kobietami. Życie na krawędzi osiąga krytyczny moment, kiedy Dave zostaje sfilmowany podczas brutalnego pobicia ciemnoskórego kierowcy, z którym miał stłuczkę. Zostaje wrogiem publicznym numer jeden i ma przeciwko sobie wszystkich: media, rodzinę, i swoich szefów - którzy, jak się okazuje, sami mają niejedno do ukrycia.

Reklama

Chciałbym zacząć nie od filmografii, tylko biografii. Nie znam zbyt dobrze powodów, dla których opuścił pan Izrael i przeprowadził się do Ameryki.

Oren Moverman: - Było ich wiele. Wyjechałem z Izraela po odbyciu służby wojskowej, ale głównym powodem była chęć robienia filmów. Nie miałem jeszcze w głowie żadnych konkretów, po prostu ciągnęło mnie do Ameryki. W szkole średniej spędziłem tam trochę czasu i chciałem wrócić.

- Życie w Izraelu nie napawało mnie optymizmem. Czułem, że nie jestem tam do końca człowiekiem, którym chciałbym być. Może miało to jakiś związek z doświadczeniem wojskowym, może jeszcze z czymś innym? W pewnych kwestiach bardzo popieram dążenia Izraela, uważam je za istotne. Ale było mi z tym ciężko.

Więc to był pana "amerykański sen" - jechać do Stanów i robić filmy. Czy miał pan jakieś wcześniejsze doświadczenia kinematograficzne?

- Nie. Zdobywałem filmy i dużo o nich czytałem. Wiedziałem też wiele o filmach, których nigdy nie widziałem. Kiedy dorastałem, nie miałem bowiem do nich dostępu. Starałem się czytać, zdobywałem zagraniczne książki, zapoznawałem się z poważnymi teoriami, więc byłem obeznany z tematem. Kiedy przyjechałam do Ameryki, miałem dużo szczęścia. Udało mi się trafić na plan filmowy w charakterze asystenta producenta. Rozmawiałem z ludźmi i sprawiałem wrażenie osoby znającej się na filmach, których nigdy nie obejrzałem. Tak wyglądały początki. Wkrótce zacząłem pisać o filmach.

Został pan dziennikarzem.

- Tak. Najpierw pisałem recenzje dla gazety, która wychodziła w języku hebrajskim. Później pracowałem dla magazynu "Interview", który wiele lat wcześniej założył Andy Warhol. To były moje pierwsze teksty w całości po angielsku. Potem pracowałem dla innego dużego wydawcy - Faber and Faber. Tak to się mniej więcej zaczęło.

Czy dobrze zapamiętałem, że pierwszy scenariusz napisał pan do filmu "Syn Jezusa"?

- Pierwszy, na podstawie którego powstał film. Ale wcześniej też pisałem scenariusze, tylko że tamte nie zostały nigdy wyprodukowane.

Dlaczego akurat "Syn Jezusa"?

- To był kolejny z tych szczęśliwych przypadków. Moja znajoma zakładała akurat firmę producencką i zdobyła pieniądze na pierwszy film. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach. To ona zwróciła mi uwagę na Denisa Johnsona. Przeczytałem kilka jego książek i razem zastanawialiśmy się, na podstawie której napisać scenariusz. Wybór padł na "Syna Jezusa".


- Pracowaliśmy z dala od jakiegokolwiek zewnętrznego nadzoru, więc mogliśmy robić, co chcemy - to było bardzo dobre. Nawet dzisiaj ogląda się ten film jak odważną niezależną produkcję. Są tam rzeczy, których w filmach "ludziom nie wolno robić". Posiada specyficznego narratora, historia zawiera zaś wiele zaburzeń chronologii.

- Tak więc napisaliśmy scenariusz, do tego mieliśmy to szczęście, że udało się wszystko sfinansować i szybko zaczęliśmy kręcić film.

Przed pana debiutem reżyserskim - filmem "W imieniu armii" - był pan uważany po prostu za scenarzystę. Słyszałem też, że pierwotnie to nie pan miał reżyserować ten film.

- To prawda. Wyglądało to tak, że napisałem scenariusz dla przyjaciela, który w tamtym czasie nie był scenarzystą. Wymyśliłem sobie, że mógłby być jednym z producentów tego filmu. Dzisiaj pisze już zawodowo do filmów. Wtedy napisaliśmy ten scenariusz razem i dałem go Sydney'owi Pollackowi. Bardzo mu się spodobał i chciał go wyreżyserować. Zaczęliśmy nad nim pracować. Sydney wiedział dokładnie, czego chce - chodziło mu o historię miłosną z nieszczęśliwym zakończeniem. Chciał, żeby cały film był historią miłosną bez happy-endu. "Tak właśnie pracuję - mówił - robię filmy o miłości z nieszczęśliwym zakończeniem". Niemożliwe love-story - tak to określał.

- Myśleliśmy nad tym i okazało się, że nie jest to aż tak niemożliwe w naszym scenariuszu. My po prostu nie chcieliśmy, żeby to się źle skończyło. Sidney więc odpuścił, ale pozostaliśmy przyjaciółmi.

- Potem okazało się, że brytyjski reżyser Roger Michell [m.in. "Notting Hill"] był bardzo zainteresowany. Polecieliśmy do Londynu, napisaliśmy kilka wstępnych szkiców a on miał zdecydować, który film chce zrobić. Skończyło się na wielkim rozczarowaniu.


- W tym czasie Ben Affleck często bywał w jego biurze. Zaczął zastanawiać się, czy sam tego nie wyreżyseruje - przymierzał się bowiem do swojego drugiego filmu. Napisaliśmy wersję dla niego, a on się potem wycofał. Ale w tym czasie wszystko nabierało już rozpędu, a nas zaczęły gonić terminy. Byli ludzie zainteresowani sfinansowaniem przedsięwzięcia. Ja z kolei miałem też film, który chciałem zrobić wieki temu. "Fell apart" było pierwszym scenariuszem, który zamierzałem wyreżyserować; to był tekst który ukierunkował mnie jako scenarzystę, bo miałem coś, co mogłem pokazać. I wreszcie miałem też pieniądze, żeby kręcić w Berlinie.

- Wtedy wskazali na mnie mówiąc: "Hej, ty to wyreżyserujesz!". "Nie jestem pewien" - odparłem. "Myślę, że powinniśmy znaleźć kogoś innego do 'W imieniu armii', bo w przeciwnym wypadku nie nakręcę nigdy 'Fell apart'".

- Ale oni naciskali: "To ty powinieneś zrobić ten film". Zacząłem się więc z nimi spierać: "Tego nie może robić debiutant - mówiłem - to nie zrobi dobrze takiemu zniuansowanemu scenariuszowi, potrzebujemy kogoś bardziej doświadczonego"... Wygłaszałem całe teorie na temat tego, kto to powinien być. A oni twierdzili: "Ty naprawdę mógłbyś to zrobić". Zapytałem więc drugiego scenarzystę, czy nie miałby nic przeciwko - w końcu to było nasze wspólne "dziecko". Wreszcie dał mi swoje błogosławieństwo i tak ostatecznie zostałem reżyserem.

Czyim pomysłem było zaangażowanie do filmu Woody'ego Harrelsona?

- Dopóki nie pojawił się Woody, scenariusz do filmu "W imieniu armii" był inny od tego, który zobaczyliśmy na ekranie. Postać, którą ostatecznie zagrał, nie było pisana dla niego. Miałem dla Harrelsona coś większego, więc najpierw zaproponowałem mu tamtego bohatera. Potem dowiedziałem się, że bardzo mu się podoba scenariusz, ale chce "porozmawiać o roli". Spotkaliśmy się i wtedy powiedział: "Podoba mi się scenariusz, ale nie jestem tym facetem, jestem tym drugim". Im dłużej rozmawialiśmy, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że faktycznie nim jest. Obawiałem się trochę jego wieku - był starszy od tej postaci, ale Woody tak rygorystycznie o siebie dba, że wygląda na mniej lat, niż ma w rzeczywistości. Dostał więc tę rolę.

Dopóki nie zobaczyłem pana filmów, nie widziałem go w równie mocnych rolach. Nie jest typem hollywoodzkiej gwiazdy, oferowane mu są raczej role drugoplanowe... Po pierwszym seansie "W imieniu armii" byłem zdumiony, że ten film ogląda się prawie jak dokument. Historia, którą pan opowiadał, dla wielu ludzi była objawieniem, otwarciem oczu. Kiedy dowiedziałem się, że kręci pan drugi film - "Rampart" - oparty na autentycznym policyjnym skandalu, który miał miejsce w Los Angeles, zastanawiałem się, co było punktem wyjścia. Czy sam chciał pan zrobić ten film, czy najpierw trafił na scenariusz Jamesa Ellroya?

- To drugie. James napisał pierwszy scenariusz, a mnie wynajęto, żeby nad nim pracować - on sam przestał się nim zajmować. Scenariusz stwarzał jednak pewne problemy, trzeba go było skrócić, wyczyścić... Zostałem zatrudniony jako scenarzysta, ale potem sprawy potoczyły się trochę jak w przypadku "W imieniu armii". Spytano mnie, czy nie chciałbym tego wyreżyserować .

- Postać i świat głównego bohatera bardzo mnie pociągały. Nigdy nie mieszkałem w Los Angeles ale taka wizja LA niezwykle mnie interesowała.


- Nie zamierzaliśmy jednak stwarzać nowej odmiany "kina policyjnego". Tego typu filmów jest na pęczki. To była szansa na zrobienie filmu, który dotyczył spraw intymnych. "Brudny glina" nie jest przecież socjologicznym obrazkiem o korupcji w policji. Ta historia zajmuje się głęboką eksploracją psychiki jednego człowieka. Dodatkowo spodobała mi się taka możliwość pracy z gatunkiem "kina policyjnego", która faktycznie była nadawaniem mu nowego wyrazu, była grą z oczekiwaniami widzów.

Postać Woody'ego Harrelsona trochę przypomina bohatera "Złego porucznika" Abla Ferrary.

- Słyszałem takie opinie. To dość zabawne. Myślę, że to z powodu wrażenia, które pozostaje w ludziach po odległym seansie tamtego filmu. Prawda o "Złym poruczniku" jest jednak taka, że to bardzo "katolicki" film o zbawieniu. Jego bohater to typ bohatera skorumpowanego do cna.

- Postać Woody'ego Harrelsona w "Brudnym glinie" nie jest taka. On uważa, że robi krzywdę tylko złym ludziom, więc postępuje słusznie. Prawo nie jest religią. Mój film opowiada raczej o pewnym rodzaju fałszu, okłamywaniu samego siebie, w taki szczególny kalifornijski sposób. Rozumiem więc, dlaczego ludzie porównują te dwa filmy. Nie mam z tym problemu, zwłaszcza, że lubię "Złego porucznika". Te filmy mówią jednak o dwóch innych sprawach.

W najmniejszym stopniu nie uważam, żeby to był film o korupcji w policji. Zachwyciła mnie jednak jego poetycka aura. Jest tam piękna, króciutka scena miłosna między postacią Harrelsona i czarnoskórą dziewczyną, kiedy koncentruje się pan na stopach bohaterów. Albo ta ostatnia sekwencja, kiedy protagonista filmu jedzie nocą samochodem, pan zaś zainteresowany jest świetlnymi refleksami na tylnym lusterku. Taki film nie miałby prawa powstać w wielkim hollywoodzkim studiu. Chciałem więc zapytać, jakie są relacje między kinem Hollywood, a tym co pan robi.

- W zasadzie w ogóle nie jestem związany z Hollywood, to trochę inna branża. Ja pracuję w ramach innego systemu, skoncentrowanego na tworzeniu scenariuszy. Nie robię hollywoodzkich filmów. Nie znaczy to, że nie chciałbym spróbować, ale pewnie szybko bym wyleciał, gdyby wyszło na jaw, jak bardzo interesują mnie poszukiwania. Lubię ten rodzaj niebezpieczeństwa, kiedy zagłębiasz się w scenariusz razem z aktorami, co daje czasem szalone efekty. Wchodzi się wtedy na wyższy poziom pracy nad filmem, a nie po prostu "realizujesz scenariusz".

- Całe szczęście, obydwa moje filmy miały zapewnioną dystrybucję, ludzie mieli możliwość pójść na nie do kin. Hollywood ma te wielkie machiny promocyjne, z którymi my - twórcy niezależni - nie jesteśmy w stanie rywalizować. Tu chodzi o inny produkt. To inna forma sztuki. Więc my staramy się przedstawiać trochę inne, mniej efektowne, lecz bardziej osobiste propozycje kinematograficzne. Trzeba pokazywać ludziom alternatywę.

Przed tegorocznymi Oscarami uruchomiono kampanię mającą wypromować Woody'ego Harrelsona jako kandydata do nagrody za główną rolę męską. Jak wiemy, nie odniosła żadnego skutku. Jakieś refleksje w tym temacie?

- Mógłbym się wykręcać i podawać różne powody. Film został wypuszczony na DVD, które podobno nie działało, więc "ludzie Akademii" nie mieli możliwości obejrzenia filmu. Ale nie przejąłem się tym. Powody, dla których dystrybutorzy próbują lansować kogoś jako kandydata do Oscara, są czysto marketingowe; chodzi tylko o sprzedaż. I chociaż prawdą jest, że mamy robić filmy, które będą oglądane i będą się sprzedawać, są też inne sposoby...

- Osobiście byłem nominowany do Oscara za "W imię armii". To wielki przywilej i zaszczyt, ale następnego dnia nie ma to już znaczenia. Dzieci nie będą kochały cię bardziej, bo dostałeś nominację. Takie rzeczy są miłe, ale kiedy jest po wszystkim, już o nich więcej nie myślę.

Napisał pan kiedyś scenariusz do muzycznego filmu biograficznego o Bobie Dylanie ["I'm Not Here" Todda Haynesa"]. Wiem, że miał pan w planach scenariusz biografii Kurta Cobaina, krążył pan też wokół tematu filmu o liderze Beach Boysów - Brianie Wilsonie. Co pociąga pana w gwiazdach rocka i konwencji muzycznego "biopiku"?

- W biografiach lubię to, że są jak dramaty, a dramaty robi się trudno. Ale ludzi ekscytują takie tragiczne historie, które zawierają jeszcze jeden dodatkowy składnik. Jeśli idą w parze z muzyczną karierą, podnieca mnie to bardziej, bo wszystko przenika większa energia. Poza tym muzyka jest dla mnie wszystkim, nie wyobrażam sobie bez niej życia. Lubię wielu różnych muzyków. W moim życiu, w mojej głowie zawsze "coś gra". Wychowałem się na muzyce i wciąż pociągają mnie głosy i stojące za nimi tragedie.

- Dylan nie był co prawda postacią tragiczną, ale jego twórczy umysł był bardzo interesujący. Intryguje mnie, dlaczego ludzie tworzą określone rzeczy. Scenariusz do filmu o Kurcie Cobainie nie zostanie wyprodukowany. Został napisany dla Universala, okazało się jednak, że studio nie chciało czegoś tak niekonwencjonalnego. Teraz kończę scenariusz do filmu o Brianie Wilsonie. Ten, mam nadzieję, uda się wyprodukować. Też jest niekonwencjonalny, ale mam tutaj wsparcie niezależnego producenta, więc spotykam się z innym podejściem.

- - - - - - - - - - - - - - - - - -

"Brudny glina" trafi na sklepowe półki 20 czerwca. Dystrybutorem DVD jest firma Monolith Films.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy