Mieczysław Hryniewicz: Mężczyzna spełniony

Mieczysław Hryniewicz nie ukrywa: "Jestem sybarytą" /A.Szilagyi /MWMedia

Mówi o sobie: mężczyzna spełniony. Życie go bawi, więc stara się wyciągnąć z niego jak najwięcej. Ma kochającą żonę, dzieci i wnuki, a do tego jeszcze coś bezcennego w pracy - uwielbienie publiczności.

Przywitał mnie pan uśmiechem - to bardzo miłe.

Mieczysław Hryniewicz: - Jestem szczęśliwy, nie mam powodów do smutku.

Życie z panem musi być zatem przyjemne.

- Najlepiej, gdyby na ten temat wypowiedziała się moja żona. Mam nadzieję, że żyje jej się ze mną całkiem miło. Ale zdaję sobie sprawę z tego, że nie jestem idealny. Jak każdy człowiek popełniam błędy.

A jaka jest kobieta, którą pan kocha?

- Jak to jaka? Świetna, najlepsza. Cudo moje! Cieszę się, że się spotkaliśmy. A wcale nie było to takie oczywiste. W pewnym momencie swojego życia strasznie się pogubiłem. W głębi duszy miałem jednak nadzieję, że ktoś mnie jeszcze pokocha. Liczyłem na to, że będzie to artystka. I tak też się stało. Moją żoną została Ewa Strabejko, która skończyła Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych w Poznaniu. To kobieta wielu talentów.

Jakich?

- Pięknie rysuje, maluje i projektuje scenografie w teatrze. Jest z tej gildii scenografów, którzy potrafili zaplanować scenografię, kostiumy i oświetlić scenę. Dzisiaj jest to już rzadko spotykane. Poza tym moja Ewa potrafi usiąść do pianina i zagrać Chopina czy kolędę. Świetnie mówi też w języku francuskim. A jakby tego było mało - umie zaprojektować wnętrza do domu. Robi to świetnie i ze smakiem, dlatego też ma wielu stałych klientów, którzy do niej powracają. A jest to chyba najlepsza rekomendacja.

Reklama

Świetnie się dobraliście. Z tego co mi wiadomo, pan również żadnej pracy się nie boi. Podobno jest pan tak zwaną złotą rączką?
- Coraz mniej. Tak się jakoś utarło w środowisku, bo kończyłem technikum budowlane. Teoretycznie mam więc wszystko obcykane. Ale w praktyce wygląda to zupełnie inaczej. Śmieję się, że od czasu, w którym skończyłem szkołę tylko grawitacja się nie zmieniła. Ale oczywiście nie będę nikogo wzywał do wbicia gwoździa czy wymiany żarówki.

Zamiłowanie do majsterkowania wyniósł pan właśnie z technikum?

- ... i od ojca. To był mój mistrz wielki.

Wracając do pańskiego małżeństwa. Ile to już lat jesteście ze sobą?

- Szesnaście lat jesteśmy małżeństwem, a osiemnaście - jeżeli mielibyśmy liczyć z okresem narzeczeństwa. Świętujemy każdy rok wspólnego życia. Mamy córkę i psa. A do tego jesteśmy dziadkami.

To trudna rola?

- Rola dziadka jest bardzo przyjemna. Czasami przydajemy się córce i wnukom, ale powiedzmy sobie szczerze, że to działa w dwie strony. Bardzo często odczuwamy tęsknotę, aby zjeść razem obiad. I szczęśliwie nam się to udaje, bo mieszkamy blisko siebie.

Jakie są pana wnuki?

- Zosia gra w siatkę i dobrze się uczy. Jestem z niej dumny. Można z nią porozmawiać na każdy temat. Przypomina mi trochę moje pokolenie. Pamiętam, że wtedy każdy chciał się jakoś wyróżnić z tłumu. Ona ma tak samo. Nie chce mieć identycznych trampek, spodni czy gadżetów. Poza tym... dużo czyta, jak na swój wiek. Zaczynała od kryminałów. Agathę Christie przeczytała całą, a nie miała nawet 10 lat.

A Witek, pana wnuk?

- Zuch chłopak. Dobrze się uczy, chociaż z początku martwiliśmy się, że nie wysiedzi w szkole 45 minut. Oczywiście nie obyło się bez incydentów, ale one nie nadają się do prasy. (śmiech) Jeżeli życie nie zabije
w nim ciekawości świata, to będą z niego ludzie.

Ma pan jeszcze syna Jakuba z pierwszego małżeństwa.

- Nie mam z nim kontaktu. Mieszka w Stanach Zjednoczonych. Nie chciałbym rozmawiać na ten temat.

Jedną z pana wielkich miłości była Francja. Nadal się pan nią interesuje?

- To się chyba nigdy nie zmieni. A z ciekawostek powiem pani, że ostatnio to Francja zaczęła interesować się Polakami. Miałem cztery telefony od znajomych, którzy tam żyją i są bardzo zaniepokojeni sytuacją w naszym kraju.

A pan? Nie jest pan nią zaniepokojony?


- W kolejce narzekających moje miejsce jest na samym końcu. Umiem docenić to, co dał mi los.

Tak właśnie słyszałam, że ponarzekać się z panem raczej nie da...

- Nie lubię tego robić. Korzystam z życia i z wszystkich przyjemności. Nie ukrywam, że jestem sybarytą. Życie mnie bawi i jak mogę coś jeszcze z niego wyciągnąć, to to robię.

Przypomina pan z charakteru Włodka Ziębę z serialu "Na Wspólnej"?

- Na szczęście tylko odrobinę. W innym wypadku żona wyrzuciłaby mnie z domu.

Ale widzowie uwielbiają pana za tę rolę!

- Cieszę się z tego. Znacznie przyjemniej być lubianym, niż znienawidzonym aktorem.

Fani zwracają się do pana: Mieczysławie czy Włodku?

- Zdarza się, że powiedzą do mnie Hryniewicz lub panie Mieczysławie. Ale znacznie częściej mówią do mnie Zięba.

To godzi w pańskie ego?

- Nie obrażam się, bo wiem, że jest to wkalkulowane w mój zawód. Kiedyś byłem Żytkiewiczem. Dla mnie to normalne.

Tyle lat gra pan w "Na Wspólnej", czuje się pan tam jak w rodzinie?

- Nie. Jak by na to nie spojrzeć, to tylko moja praca. Zawsze oddzielam ją od rodziny. Wydaje mi się, że jest to zdrowe. Ale jak już jestem na planie, to czuję się z tymi ludźmi fantastycznie. Nie ma między nami żadnych animozji, chyba że właśnie tak zadecydują scenarzyści. Praca jest wielką przyjemnością. Nie wyobrażam sobie, że muszę iść do roboty, w której czeka na mnie głupszy ode mnie szef, a w dodatku jeszcze pracowity (śmiech).

Czy Mieczysław Hryniewicz jest spełnionym mężczyzną?

- Myślę, że z czystym sumieniem mógłbym się podpisać pod tym zdaniem.

Alicja Dopierała

Świat & Ludzie
Dowiedz się więcej na temat: Mieczysław Hryniewicz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy