Reklama

Michał Żebrowski: Święta tylko na Podhalu

Michał Żebrowski dobrze czuje się i w Warszawie, i pod Tatrami. Ale Bożego Narodzenia w stolicy sobie nie wyobraża!

Michał Żebrowski dobrze czuje się i w Warszawie, i pod Tatrami. Ale Bożego Narodzenia w stolicy sobie nie wyobraża!
Święta są zawsze udane, gdy widzi się wokół radosne, serdeczne twarze przyjaciół - przekonuje Michał Żebrowski /Paweł Wrzecion /MWMedia

Obsypany nagrodami aktor, dyrektor prywatnego Teatru 6. Piętro, właściciel małego gospodarstwa ekologicznego na Podhalu i miłośnik boksu. Szczęśliwy mąż i ojciec - dla rodziny zrezygnował nawet z kariery za granicą. Ma też na koncie dwa albumy z piosenkami, z których pierwszy, "Zakochany Pan Tadeusz" z 1999 roku, został platynową płytą.

Gra pan Krwawca w filmie "Za niebieskimi drzwiami". Trudno pana tam poznać...

Michał Żebrowski: - Przysięgam, że zdjęć do tego filmu nie chciałbym powtórzyć. Moja charakteryzacja trwała sześć godzin, później musiałem w niej wytrwać przez kolejnych czternaście. Od godziny trzeciej w nocy miałem lany na głowę kauczuk, potem doklejano mi włosy na głowę i tors, smarowano mnie różnymi kremami i maściami, zakładano soczewki. Na końcu ubrano mnie w jakąś skórę, rajtuzy i zakuwano w zbroję. O godzinie dwudziestej drugiej wyłem, żeby to ze mnie zdjęto. Po czym, po kilku godzinach odpoczynku, musiałem znowu wszystko powtórzyć i przetrwać kolejny dzień zdjęciowy. Ale przeżyłem!

Reklama

Jaka była pana reakcja, kiedy zobaczył się pan w pełnej charakteryzacji?

- Przez te soczewki niczego nie widziałem (śmiech). Czułem się, jakbym miał gęstą mgłę przed sobą. Reżyser kierował mną jak za pomocą joysticka, bo miałem mocno ograniczoną możliwość percepcji.

Nie po raz pierwszy zagrał pan czarny charakter. Takie role są ciekawsze?

- Słowo w aktorstwie służy kłamstwu, więc rola, w której aktor ukrywa prawdziwe intencje bohatera, jest ciekawsza niż ta, w której słowa oznaczają to, co oznaczają.

W "Na dobre i na złe" gra pan wyjątkowo niesympatycznego człowieka. Bawi to pana?

- Profesor Falkowicz, którego widzowie lubią, i nie lubią jednocześnie, to postać tragikomiczna, wdzięczna do grania. Stary kawaler, pasjonat, świetny lekarz, apodyktyczny facet z rozdartym sercem. Samotny i jednocześnie bojący się do tego przyznać. Ponieważ w gruncie rzeczy ma gołębie serce, przybrał maskę Heroda, aby nie dać się ranić światu, który był dla niego tak okrutny w dzieciństwie.

Występuje pan w tym serialu, chociaż długo nie chciał pan pojawiać się na małym ekranie...

- Skoro otworzyłem się na telewizję, to postanowiłem spróbować sił w serialu, który gwarantuje, że przygoda nie skończy się po roku. "Na dobre i na złe" jest już na antenie kilkanaście lat. Grając groteskowego profesora Falkowicza, starałem się pokazać, że powierzenie mi tej roli nie było błędem.

I właśnie za nią dostał pan już dwie Telekamery "Tele Tygodnia" i jest nominowany do trzeciej.

- Telekamera jest bardzo cenną nagrodą, bo przyznają ją widzowie. To budujące i motywujące, kiedy przy ciężkiej pracy, jaką jest serial, zdarzają się chwile wyróżnienia.

Powiedział pan kiedyś, że aktorstwo to zawód raczej nie dla kobiet. Naprawdę?

- Czasy Szekspira, w których mężczyźni grali role kobiece mam nadzieję bezpowrotnie minęły, więc kto ma grać role kobiece, jak nie kobiety właśnie? Ale okoliczności są takie, że jeżeli aktorka nie zrobi kariery do 35. roku życia, to trudniej jest się jej później wybić niż w przypadku aktorów. Aktorzy mają po prostu więcej czasu na rozbieg. To trudne, ale prawdziwe. Zdarzają się oczywiście wyjątki.

Miał pan kiedyś propozycję roli w rosyjskim filmie o zabarwieniu erotycznym. Nie zdecydował się pan?

- Jakieś 10 kilo temu, będąc kawalerem, zastanawiałem się, czy nie zagrać w melodramacie. Zrezygnowałem jednak, ponieważ reżyser nie mógł w trakcie rozmów nad rolą precyzyjnie określić, jak długo mnie i moją partnerkę zamierza filmować, kiedy nago biegamy po dachach kamienic (śmiech).

Pana kariera za granicą dynamicznie się rozwijała. Zrezygnował z niej pan?

- Kiedyś po prostu byłem kawalerem. Grałem w Czechach, w Rosji i na Słowacji. Prowadziłem żywot osoby nieskrępowanej pracą w żadnej instytucji. Ale kiedy zakładasz rodzinę, zostajesz mężem, ojcem i dyrektorem teatru, sytuacja się zmienia.

Dlaczego założył pan własny teatr?

- Krawiec otwiera swój warsztat krawiecki, lekarz własny gabinet, a aktor i reżyser myślą o stworzeniu teatru. To naturalna konsekwencja mojej wieloletniej współpracy z Eugeniuszem Korinem, reżyserem, z którym wcześniej robiliśmy przedstawienia gromadzące kolejki pod kasami teatrów.

Z perspektywy siedmiu lat działalności Teatru 6. piętro może pan powiedzieć, co Polacy oglądają najchętniej? Klasykę, awangardę, dramaty, a może farsy?

- Źle zrobiona farsa nie przyciągnie widzów, to samo tyczy się innych gatunków. Bez względu na to, nad czym teatr pracuje, powinien walczyć o poziom przedstawienia.

W dzieciństwie pobił się pan na podwórku z kolegą, żeby w zabawie odgrywać Janka z "Czterech pancernych i psa". Główne role są dla pana nadal ważne?

- Dobry materiał do gry można znaleźć w epizodzie. Główna rola nie oznacza, że jest automatycznie ciekawa.

W bójki się już pan nie wdaje, ale boks trenuje pan od lat. Dlaczego?

- Aby dłużej żyć. Kiedyś boksowałem częściej i lepiej. Teraz, kiedy przychodzę do swojego klubu, słyszę: "O, Michał, no wreszcie, spóźniłeś się!". Pytam: "Dlaczego? Z nikim się przecież nie umawiałem?". Pan trener na to: "Była tu taka pani przed chwilą, minęliście się". Dopytuję: "Jaka pani?". "A taka cała na biało, z kosą w ręku, stała w kącie i pytała: gdzie Michał, gdzie Michał?". Taki bokserski żart (śmiech). Trenerzy traktują moje wysiłki z przymrużeniem oka. Ale znajduję tam życzliwych kolegów, którzy również odwiedzają nasz teatr. Pozwalam sobie zapraszać sportowców, niekiedy nawet mistrzów świata. Przychodzi Krzysztof Głowacki, "Diablo" Włodarczyk, Fiodor Łapin, Paweł Skrzecz. Lubię środowisko bokserów. Szanuję ich.

Jaki jest pana najsilniejszy cios?

- Lewy hak na wątrobę. Bardzo niemiły.

Gwiazdor Mickey Rourke, także miłośnik boksu, wziął kiedyś udział w zawodowej walce. Nie kusi to pana?

- Zależy z kim. Pojedynek z Mickeyem Rourke mógłbym rozważyć (śmiech).

Dlaczego współpracownicy mówią na pana RoboCop?

- Bo wymagam od siebie tego, czego wymagał od siebie RoboCop (śmiech).

Kiedyś zażartował pan, że jest obszarnikiem. Dużą ma pan posiadłość na Podhalu?

- Jestem właścicielem niewielkiego gospodarstwa, które służy przede wszystkim rekreacji. Nie produkuję żywności na handel. Zwariowałbym. Ser i jajka dostaję od sąsiadów. Moja "farma" to hobby, które być może stanie się sposobem na życie, kiedy już ludzie mnie nie będą chcieli oglądać na scenie w Warszawie.

Sąsiedzi pana zaakceptowali? Nie jest pan już dla nich ceprem z Warszawy?

- Daję im się poznawać od trzeciego roku życia, czyli już 41 lat. Chyba wystarczająco długo, aby wyrobili sobie na mój temat zdanie.

Czego nauczył się pan od górali?

- Prócz swojego miejsca, mam tam przyjaciół, z których wielu uważam za mistrzów życia. Są ludźmi licznych talentów. Potrafią z niczego zrobić coś, są zaradni, wspaniale wychowują dzieci. Rzadko kiedy się martwią, większość z nich ma wrodzone poczucie humoru. Są zwyczajnie mądrzy.

Święta spędzi pan w górach?

- Święta są zawsze udane, gdy widzi się wokół radosne, serdeczne twarze przyjaciół. Natomiast wielkich zasp śniegu, spacerów po dziewiczym lesie albo kuligów nie wyczarujesz sobie ot tak w centrum Warszawy.

Powitanie Nowego Roku też pan świętuje na Podhalu? Hucznie?

- Staram się nie zapominać o dzikich zwierzętach w lesie, więc oszczędzę im petard i huku. Może tylko usłyszą mój śpiew (śmiech).

Rozmawiała Anna Bugajska.

TV14
Dowiedz się więcej na temat: Michał Żebrowski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy