Michał Olszański: Godzina prawdy

Michał Olszański /KAROL SEREWIS /East News

W „Pytaniu na śniadanie”, które świętuje w tym roku 15-lecie istnienia, jest od początku. Wyznaje jednak, że czuje się bardziej radiowcem z Trójki.

Radiosłuchacze znają go od lat z programów sportowych w Trójce, a telewidzowie - z "Pytania na śniadanie" i "Magazynu Ekspresu Reporterów". Michał Olszański trzyma się z daleka od celebryckiego światka, a jeśli się pojawia publicznie - to najczęściej po to, żeby pomagać zwierzętom.

Stresuje się pan przed przeprowadzeniem wywiadu? A może po latach w zawodzie idzie już jak po maśle?

Michał Olszański: - Nie, to by było zbyt proste, gdyby szło jak po maśle. Przed każdą rozmową, czy to w radiu, czy w telewizji, odczuwam rodzaj takiego fajnego twórczego niepokoju. To już nie jest na pewno trema. Jeśli chodzi o rozmowy radiowe, dużo zależy od gościa. Jeśli to jest ktoś, kogo znam, co do kogo jestem pewien, że dobrze mówi - bo to jest jednak długa rozmowa, "Godzina prawdy" to prawie 40 minut - jestem spokojny. Natomiast czasami gość jest dla mnie pewną zagadką, wtedy jest napięcie, nie do końca człowiek wie, na co może liczyć ze strony tego gościa. Ale to się na ogół w ciągu 15 minut ładnie rozwija. To jest w ogóle świetna robota takie rozmowy - poznawanie ludzi, słuchanie ich opowieści... Przyjąłem taką formułę, że moją rolą jest poprowadzenie człowieka przez jego historię życia, jego ważne wybory, a nie na zasadzie ping-ponga czy ataku. To ma swoje dobre strony, sprawia wrażenie spotkania ludzi, którzy są zainteresowani wymianą myśli i poglądów. I mam dużą satysfakcję, kiedy się to udaje.

Praca w radiu jest łatwiejsza niż w telewizji - można coś rozmówcy zasygnalizować. Często się to zdarza?

Reklama

- Kiedy mamy program na żywo, taki jak "Trzecia strona medalu", i chcemy coś przekazać gościowi, np. że musimy się spieszyć, to można coś pokazać językiem migowym czy napisać. Natomiast mam ten komfort, że "Godzinę prawdy" nagrywam, więc można chrząknąć, poprosić o powtórzenie jakiegoś zdania. To jest bezpieczna sytuacja dla gościa, i dla mnie także.

Jest pan od początku w "Pytaniu na śniadanie". Nie znudziło się trochę?

- Formuła tego programu na szczęście ewoluowała, kiedyś był monotematyczny, teraz składa się z puzzli. Gdyby dotyczył tylko poradnictwa domowego, to pewnie miałbym poczucie jakiegoś przesytu, bo czasem mam wrażenie, że kręcimy się wokół tych samych rzeczy. Jednak w każdym programie jest kilka pozycji, które dla dziennikarza są wyzwaniem, polem do popisu. Przychodzi sporo ciekawych ludzi. Wie pani, ja niespecjalnie lubię świat celebrycki, mam nadzieję, że nikt mnie do celebrytów nie zalicza, i w związku z tym szczególnie cenię sobie prawdziwe historie, które nam się w "Pytaniu na śniadanie" często zdarzają. A gaduły celebryckie? Idzie, czasem lepiej, czasem gorzej, jednak najciekawsze są rozmowy związane z ludzkimi losami, historiami z życia wziętymi, konfliktami. I z akcjami charytatywnymi - też się w tej mierze sporo dzieje i z tego się bardzo cieszę.

Uczestniczy pan w wymyślaniu tematów do "Pytania na śniadanie" i "Magazynu Ekspresu Reporterów"?

- Do "Magazynu" mniej, bo on podlega swoistej procedurze powstawania reportaży - pomysł musi być zatwierdzony przez redakcję do realizacji. Moja rola bardziej sprowadza się do dobrego zagospodarowania studia. Przygotowując się, przeglądam najpierw reportaże, które mają iść, a potem siadamy i zastanawiamy się, jak je ładnie wprowadzić, w jaki sposób to zrobić, żeby ludzi zachęcić do obejrzenia. W "Pytaniu na śniadanie" jest więcej możliwości, to bardzo intensywny program. Cenię sobie to, że wprowadziłem autorski "Kącik adopcyjny", który cały czas działa.

"Kącik adopcyjny" to nie jedyna rzecz, którą pan robi dla zwierząt?

- Nie jestem bezpośrednio zaangażowany w jakąś fundację zwierzęcą, ale... myślę o czymś takim, planuję z siostrą, to jest jednak dopiero melodia przyszłości. Natomiast przez wiele lat współpracowałem z Izą Działak, niestety już nieżyjącą byłą szefową schroniska w Celestynowie. Zacząłem promować rozsądną, dojrzałą adopcję. Sam mam trzy psy i dwa koty, większość z Celestynowa. Teraz współpracuję też ze schroniskiem Na Paluchu, prowadzę imprezy, które oni organizują, wiele razy się przykuwałem do budy łańcuchem [w ramach protestu przeciwko trzymaniu psów na uwięzi - przyp. red.]. Staram się być blisko fajnych akcji związanych ze zwierzakami.

Ma pan więcej zwierząt?

- Mam papugę, dostałem w prezencie dwa lata temu. Dziwne zwierzę...

Coś słyszałam też o świnkach wietnamskich...

- Ojej, trafia pani w czuły punkt! To jest marzenie mojej żony Magdy, z którą w tym roku mamy 40. rocznicę ślubu. Chyba nie do końca zdaje sobie sprawę z konsekwencji. Mieszkamy w dużym domu z ogrodem, dzieci już poszły w świat, i zaczyna być problemem wyjeżdżanie, a jesteśmy w takim wieku, że chcemy jeszcze po świecie pojeździć. Jakoś to funkcjonuje, ale cały czas do Magdy mówię, że nie możemy zwiększać zwierzyńca. Za moment to będzie nie do zniesienia dla kogoś, kto będzie zastępować nas podczas dwutygodniowego urlopu. Poza tym co ona zrobi z tymi świniami w zimie? Wszyscy mówią, że powinny być dwie, a nie jedna.

- Mamy kurnik z tyłu, bo Magda chciała kury, więc poszliśmy w kury, dwa razy była próba. Dziesięć pięknych kurek, z kogucikiem - najpierw ktoś nam je ukradł, włamał się złodziej i wyniósł. A za drugim razem kuna wpadła do kurnika, był co prawda zabezpieczony siatką, ale zna pani kuny, to są zwierzaki niezwykle mądre! Znalazła dziurę, i zanim się zorientowaliśmy, to już było po kurach. Nie wiem, jak się zakończy sprawa ze świniami, bo Magda będzie dążyła do tego, żeby je wziąć. A ja naprawdę obawiam się tych świnek...

Wracając do dziennikarstwa - ma pan to we krwi, po rodzicach, ale nie od razu został pan dziennikarzem.

- Moje życie zawodowe jest podzielone na dwa okresy. Pierwsza była praca wychowawcza - jestem po resocjalizacji. Miałem bardzo fajną zawodową karierę, bo trafiłem do Szkolnego Ośrodka Socjoterapii, to była fascynująca, eksperymentalna szkoła na Grochowie, gdzie mieliśmy młodzież wypadającą z systemu oświaty, sięgającą po narkotyki. Ówczesne władze oświatowe stworzyły nam bardzo daleko idącą wolność, bo chcieli, żeby taka placówka była, nie wtrącali się. W ciężkich latach stanu wojennego to było coś niebywałego, taka twórcza placówka. Ciężko się pracowało, bo małolaty nam robiły różne psikusy. Ale im dalej w las, tym było lepiej, bardzo fajnie oni reagowali, myśmy doprowadzali mnóstwo ludzi do matury, do lepszej dorosłości. Pracowałem tam najpierw jako wychowawca, później byłem dyrektorem.

- Wypalenie nastąpiło gdzieś po 10 latach, to było na bardzo bliskich relacjach, życie domowe mieszało się z zawodowym. W momencie kiedy w Polsce nastąpiła zmiana ustrojowa, zobaczyłem, że tego modelu zamknięcia się przed rzeczywistością, klosza, nie warto utrzymywać. Wtedy przyszedł czas na zmiany. Do tego doszła przeprowadzka do Chyliczek i pomyślałem, że warto szukać czegoś nowego. Pociągnęło mnie w stronę mediów i sportu.

Od czego się zaczęło?

- Kibicowałem od zawsze, zresztą mój ojciec był dziennikarzem sportowym. To mnie zainteresowało i z taką propozycją poszedłem do Radia Kolor. Spodobałem się Mannowi i Maternie, wszystko poszło fajnie. Potem była Trójka, jestem tam od 1995 roku. Zawsze, jak mnie pytają, gdzie pracuję, to zdecydowanie najpierw mówię, że jestem dziennikarzem radiowej Trójki, a dopiero potem, że współpracuję też z telewizją publiczną.

A czym się pan zajmuje po pracy?

- Dużo czasu poświęcam ogrodowi - właśnie za chwilę się przebieram i mimo tego, że dżdży, lecę kosić trawę, bo mocno już zarosła. Lubię obejrzeć dobry mecz, pójść na zawody sportowe, żeby je zobaczyć na żywo, zresztą jest to związane z moim zawodem. Staramy się dwa razy w roku wyjeżdżać za granicę, a od jakiegoś czasu pływamy z Magdą po różnych polskich rzekach, które są po prostu zachwycające. My sami mieszkamy nad Jeziorką, która jest świetną rzeką na spływ kajakowy z Zalesia do Konstancina.

Maria Wielechowska

To i Owo
Dowiedz się więcej na temat: Michał Olszański
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy