Reklama

Michał Bajor: Nie jestem skandalistą

Znakomity piosenkarz - ma wiernych fanów tak w kraju, jak i wśród Polonii. Aktor - znany z wielu ról, w tym Nerona w słynnym "Quo vadis". Od najmłodszych lat Michał Bajor wiedział, czego chce - występów! Robi to do dzisiaj, czerpiąc z pracy ogromną radość.

Znakomity piosenkarz - ma wiernych fanów tak w kraju, jak i wśród Polonii. Aktor - znany z wielu ról, w tym Nerona w słynnym "Quo vadis". Od najmłodszych lat Michał Bajor wiedział, czego chce - występów! Robi to do dzisiaj, czerpiąc z pracy ogromną radość.
Michał Bajor w programie "Jaka to melodia?" /AKPA

Lubi pan oklaski?

- A czytała pani, co pisał Laurence Olivier? Ten największy aktor świata zaprzeczał temu, może nawet kpił sobie z tego, co mówią o jego aktorstwie. Najważniejsze jest przesłanie? Nie! Odpowiedzialność? Świadomość, że wieki patrzeć będą? Też nie. Twierdził, że największą nagrodą nie są pieniądze ani majątek. Otóż według niego najcenniejsze są brawa. Najlepiej te niekończące się. Nie ma takiego miliona funtów, które Laurence Olivier wolałby od oklasków.

I pan też?

- Oczywiście. Tak, wiem, to jest próżność. Ale piękna próżność.

Reklama

Pan tak miał od dzieciństwa?

- Mój ojciec, aktor, pracował w Teatrze Lalek w Opolu. Prowadził też teatrzyk dla dzieci. Mając 9 lat, zagrałem w nim wilka w "Czerwonym Kapturku". Już wtedy podobały mi się nie cukierki, które dostawaliśmy z kolegami, a właśnie oklaski...

Nic dziwnego, że pięć lat później zachciało się panu zaśpiewać w opolskim amfiteatrze.

- Tym bardziej że tamtędy codziennie przechodziłem do szkoły muzycznej. I nawet z sukcesem udało mi się przejść przez te festiwalowe przesłuchania. Musiałem jednak czekać 3 lata, bo okazało się, że aby zaśpiewać na festiwalu, trzeba mieć lat 16. Ale w końcu zaśpiewałem. A potem był Kołobrzeg, Zielona Góra. Wiele razy Opole i Sopot...

Zaczęło się. I wszędzie sukces.

- Odkąd zacząłem mówić i chodzić, rodzice wiedzieli, że od tego popisywania nie ucieknę. Miałem chyba ze 4 lata, kiedy zacząłem odgrywać jakieś scenki. Gasiłem telewizor, mówiłem rodzicom, że umiem lepiej występować, niż ci panowie w okienku. Gorzej, bo jak już w liceum miałem zagrać w filmie "Wieczór u Abdona" u boku samej Beaty Tyszkiewicz, zaczęli odradzać mi to nauczyciele. Dyrektor liceum mówił do mamy: "Chcesz mieć artystę, to będziesz mieć artystę. Najwyżej nie będzie miał matury".

A pan nie tylko bez trudu zdał maturę, ale i dostał się do warszawskiej szkoły teatralnej. Łatwo było wejść w zawód?

- Miałem trochę szczęścia. Do pierwszej poważniejszej roli filmowej poleciła mnie Krystyna Janda. Zobaczyła, jak w Teatrze Ateneum gram w "Equusie". "Idź na to, Edek, bo gra tam taki jeden student", podpowiedziała reżyserowi Edwardowi Żebrowskiemu, gdy ten do głównej roli w filmie "W biały dzień" szukał chłopaka.

Potem było tysiąc zdjęć próbnych?

- Nie znoszę tego, brałem w nich udział tylko 4 razy! I nigdy już nie wezmę, bo uważam, że zagrałem w tylu filmach, że nie muszę niczego udowadniać. Chce reżyser? Proszę. Nie chce? Trudno. Wyjątek zrobiłem, gdy w 2000 roku Jerzy Kawalerowicz ogłosił, że szuka aktorów do "Quo vadis". Krystyna Gucewicz dzwoni do mnie: "Michał, Neron to rola dla ciebie". "Krysiu, mówię, daj spokój, przecież zagra to Pszoniak albo Fronczewski, albo któryś z innych wielkich tuzów". Ale się uparła. Dziennikarskimi kanałami znalazła adres do żony Kawalerowicza. I w końcu mnie przekonała. Posłałem list  "Jestem pana Neronem, długo nie grałem w filmie, choć wcześniej kilkanaście głównych ról m.in. w pana zespole filmowym Kadr. Chcę się stawić na zdjęcia próbne". Dołożyłem nagranie fragmentu mojej roli cesarza w "Irydionie" (Teatr TV). I dwa dni później dostałem zaproszenie na próbne zdjęcia. A jak się przygotowałem! Tłukliśmy do perfekcji z ojcem dwie sceny. Więc szedłem na casting, czując, że idę po swoje. Sceny trudne, ale pamiętam, jak słowa płynęły ze mnie. Krzyczałem, miotałem się między kolumnami, powstrzymywali mnie halabardnicy. Pan Jerzy tylko kiwał głową. O tym, że Neron jest mój, dostałem wiadomość na koncertach w Kanadzie. Po czym rozpętało się piekło, bo niektórzy byli pewni, że się na Nerona nadaję, inni wręcz przeciwnie. Niemniej, jak "Quo vadis" pojawił się w kinach, ci, co byli przeciw, przepraszali. Miałem satysfakcję.

Pewnie większą dają koncerty. Ma pan w Polsce i wśród Polonii wiernych fanów. Teksty poetyckie, więc publiczność nobliwa?

- A skąd! Za granicą bez względu na to, co śpiewasz, szczególnie w Ameryce, publiczność się drze, oczywiście życzliwie. U nas, jak byłem młody, też się darła i piszczała, ale tylko ta dziewczęca. Zabawne, bo teraz dziewczyny podchodzą do mnie jak, no może nie do pomnika, ale kawałka historii. Te ich spojrzenia! Patrzą z wielką sympatią i szacunkiem. Oczywiście, większość na widowni to kobiety. Panie mają większą wyobraźnię, jeśli chodzi o kulturę, większą wrażliwość. Trudno oczekiwać od facetów, że po pracy będą włączali poetyckie kawałki.

Jako artysta musi pan mieć grubą skórę. Więcej dziś zawiści?

- Teraz to już dla mnie mniej ważne. Może dziś ze względów ekonomicznych zawiści jest więcej. Ale ja szukam tylko osób mi przyjaznych. Choć wiem, że na pewno jest i wiele nieprzychylnych. Zazdrosnych o niezależność. O to, że nie zmieniając stylu, mam nadkomplety w operach, filharmoniach i teatrach. Że nie jestem skandalistą. Że nie fotografuję się na ściankach i w tzw. ustawkach, choć jak się gdzieś kiedyś pokazałem, przeczytałem: "Przyszedł nawet on", co akurat było miłe. Wolę otoczkę tajemnicy niż wywalania wszystkiego...

Jest pan w miejscu, gdzie chciał być? Bardzo z życia zadowolony?

- Bardzo? Nie. Wolałbym być otoczony gromadą wnuczków. Nie udało się. Trudno...

Kursuje pan teraz po Polsce, promując najnowszą płytę. Ale Wigilię spędzi pan w domu, pewnie z rodzicami, bratem i jego rodziną?

- Wszystko zgodnie z tradycją, począwszy od opłatka, barszczu z uszkami, karpia i pierogów z kapustą, a skończywszy na prezentach od Mikołaja i kolędowaniu w gronie najbliższych.

Rozmawiała Bożena Chodyniecka

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Michał Bajor
urodził się 13 czerwca 1957 r. w Głuchołazach. Aktor i piosenkarz, syn aktora-lalkarza Ryszarda Bajora. Jako uczeń występował na wielu festiwalach (Opole, Kołobrzeg). W 1980 r. skończył PWST w Warszawie. Debiutował w filmie Agnieszki Holland "Wieczór u Abdona" (1976). Jego bratem jest aktor Piotr Bajor, z którym zagrał w słynnym obrazie "Limuzyna Daimler-Benz". Michał Bajor ma na swym koncie role w takich filmach, jak "Quo vadis", "Hanussen", "Bez końca", "Alchemik", "Był jazz", "Ucieczka z kina Wolność", "To nie tak jak myślisz, kotku".

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Michał Bajor
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy