Reklama

Mateusz Kościukiewicz: Nigdy nie byłem zbyt pilny, opuszczałem zajęcia

Znakomity aktor filmowy, od lat zakochany w tym, co robi. Mateusza Kościukiewicza niedawno widzieliśmy w roli podejrzanego o morderstwo pisarza w filmie "Amok", teraz będziemy go oglądać jako znanego piłkarza Jana Banasia w "Gwiazdach".

Znakomity aktor filmowy, od lat zakochany w tym, co robi. Mateusza Kościukiewicza niedawno widzieliśmy w roli podejrzanego o morderstwo pisarza w filmie "Amok", teraz będziemy go oglądać jako znanego piłkarza Jana Banasia w "Gwiazdach".
Aktorstwo to nie jedyna pasja Mateusza Kościukiewicza. Uwielbia też pisać /AKPA

Nie ma pana w serialach, ale - w przeciwieństwie do wielu innych aktorów - od czasu studiów kręci pan filmy. Jak to jest?

- Pilnie obserwuję, co się dzieje w środowisku. W latach PRL-u realia, w których znalazł się aktor, sprawiały, że miał szansę stać się bezpośrednim przekazicielem wolności. Po roku 1989 to się skończyło, a od końca lat 90. aktor miał za zadanie już tylko dawać ludziom rozrywkę. Innego wyboru dziś nie ma. Więc skazani jesteśmy na to, co wpadnie w ręce. Skutek? Moja grupa zawodowa narażona jest na 90-procentowe bezrobocie.

Reklama

Pan jednak gra - i to sporo. Czy na początku drogi był moment, że mówił pan sobie: "Jestem beznadziejny, źle wybrałem"? Żona słynnego wykładowcy Lee Strasberga twierdzi, że każdy aktor tak ma.

- Nie. Dlaczego miałbym to sobie robić? Gdy startowałem, pojawiła się moda na to, żeby odkrywać nazwiska, które zapełniłyby lukę pokoleniową powstałą w latach 90. Bo pomiędzy pokoleniem dzisiejszych czterdziestoparolatków a moim była przepaść i niewielkie szanse, żeby zaistnieć.

I panem tę lukę wypełniono?

- (śmiech) Miałem tę przyjemność, że jako pierwszy z generacji urodzonej w połowie lat 80. zostałem odkryty dla szerszej widowni.

Przełom nastąpił osiem lat temu dzięki "Wszystko, co kocham" Jacka Borcucha. Pamiętam scenę tuż po śmierci pana filmowej babci, kiedy stoi pan z Andrzejem Chyrą przed jej domem i relacjonuje, co mówiła przed odejściem. Że obaj, ojciec i syn, nie lubią się czesać. Dla dalszej akcji scena bez znaczenia, ale jakże prawdziwa.

- W dodatku pamiętna i dla mnie. Wielkie wrażenie zrobiło wtedy na mnie aktorstwo Andrzeja. Dostałem od niego porządną lekcję.

Marzenie, by być aktorem, kiełkuje często w dzieciństwie. Pan je spędził w Nowym Tomyślu. Jakie było?

- Bardzo zwyczajne. Mieszkaliśmy z rodzicami i bratem w domku z ogródkiem na granicy miasteczka i wsi. Za domem pola. Biegałem w zbożu, kopałem dziury, łapałem jaszczurki w kanale. Dziś to już inny świat - domy, bloki, targowisko. Ale wspomnienie pozostało idylliczne: pełna wolność. Dojrzewanie, pierwsze porażki, zwycięstwa.

I dziewczyny?

- Też. W tym, że zostałem aktorem, nie do przecenienia jest udział mojej mamy. To ona naciskała, żebym skończył szkołę średnią i zdał maturę. Ja oczywiście miałem w głowie wszystko, tylko nie szkołę. A drugą taką osobą jest instruktorka z nowotomyskiego ośrodka kultury, Renata Śmiertelna. Zobaczyła we mnie zespół cech, mogących predestynować mnie do tego zawodu. Wiele jej zawdzięczam.

Zdał pan na studia za pierwszym razem?

- Tak. Na wydział lalkarski we Wrocławiu. To był gigantyczny krok na drabinie społecznej...

Kim byli pana rodzice?

- Mama salową, ojciec robotnikiem. Rodzicom zależało, żebyśmy się z bratem uczyli, poszli do szkoły średniej. Jednak studia wyższe były kompletną abstrakcją.

Zachłysnął się pan Wrocławiem?

- To była przygoda! Spotkałem ludzi zakochanych w tym, co robią, którzy chcą być artystami, mają ambicje i marzenia! Doszedł do tego status studenta. Wolność wyborów, czas. Rok we Wrocławiu był fascynujący.

Tak krótko?

- Dotarło do mnie, że chcę być aktorem dramatycznym. Decyzję ułatwił fakt, że pierwszy rok zawaliłem - nie zaliczyłem prozy. Nigdy nie byłem zbyt pilny, opuszczałem zajęcia, chodziłem własnymi ścieżkami.

Krakowskiej PWST też pan nie skończył.

- To prawda. Może kiedyś...

Za to skończył pan w Paryżu kurs metodą Lee Strasberga.

- Kilka tych aktorskich metod poznałem, Strasberga też. Choć ich wybór jest trudny, ostatecznie to one pozwalają ukształtować własny styl.

Co się zdarzyło w Krakowie, że nie skończył pan studiów?

- Od razu zacząłem dużo pracować. W szkole teatralnej mogłem społecznie funkcjonować jako antybohater lub bohater, ale miejscem samokształcenia były plany filmowe. To ważne, bo aktorstwo jest zawodem rzemieślniczym, trzeba się go uczyć w praktyce. Doświadczenie przekłada się na rzemiosło: powtarzalność, świadomość artystyczną, rozpoznawalność...

A to z kolei na propozycje ze strony reżyserów. I nie tylko! Także od kompozytora Pawła Mykietyna. Jest pan autorem libretta do jego "III Symfonii".

- Piszę od lat, ale moim debiutem literackim jest właśnie to libretto u Pawła, mojego serdecznego przyjaciela, pracującego w warszawskim Nowym Teatrze, do którego ja też trafiłem. Piszę też scenariusze. Z Maciejem Bochniakiem napisaliśmy scenariusz do "Disco Polo", teraz szykujemy rzecz o przygranicznym miasteczku w II Rzeczpospolitej.

My znamy pana przede wszystkim jako aktora. Do kin wchodzi film "Gwiazdy" z pana udziałem, o Janie Banasiu, piłkarzu ze Śląska.

- To bohater z krwi i kości, nadal mieszkający w Zabrzu, związany z piłką, dziś trenujący młodych chłopaków. Myślałem: dobrze by było, żeby mnie w tej roli zaakceptował. Rozmawialiśmy w cztery oczy, poznałem sporo detali z jego życia. Aż w końcu nie wytrzymałem: "Ale panie Janku, czy to jest dla pana okej, że tę rolę zagram ja?". Zmroziło mnie, bo popatrzył na mnie krytycznie. Po czym usłyszałem: "Pan mi przypomina mojego idola z dzieciństwa, George'a Besta". To piłkarz Manchester United, od dzieciństwa jestem kibicem tej drużyny. Co za ulga! Znaleźliśmy płaszczyznę porozumienia. I już wiedziałem, że wszystko pójdzie dobrą drogą.

To nie tyko historia piłkarza, ukazano tu również klimat lat 60. i 70.

- "Gwiazdy" mają ogromny potencjał sentymentalny. To kolejny film z moim udziałem, który jest osadzony w tamtych czasach. Znam ten kawałek współczesnej historii Polski. Grając we włoskim filmie świętego Franciszka, również musiałem poznać jego biografię, ale i czasy, w których żył.

"Francesco" przyniósł panu niezwykłą popularność we Włoszech.

- Zobaczyło go ok. 7 mln widzów! Ale nie doświadczam tej popularności. Jestem tu, nie tam.

Czy w ostatnich pana filmach żona, reżyserka Małgorzata Szumowska ("Body/Ciało"), ma jakiś głos doradczy? Chyba nie da się w domu nie rozmawiać o pracy?

- No nie da się. Relacjonuję Małgosi, co się dzieje w mojej karierze, ale ona na ogół jest zajęta swoimi sprawami, projektami. To nasza wspólna pasja, nie ma sensu od tego uciekać.

Poznaliście się państwo z Małgośką na planie któregoś z filmów?

- Jak to filmowcy, poznaliśmy się między filmami...

Inni wam pewnie zazdroszczą. Macie ciekawe, barwne życie.

- Na co dzień? Proza życia.

Pan gotuje?

- Tak. Oboje gotujemy. Może dzięki temu, że to nasze życie jest tak zwyczajne, w filmie możemy robić rzeczy nieszablonowe.

Rozmawiała Bożena Chodyniecka

Mateusz Kościukiewicz urodził się 1 maja 1986 roku w Nowym Tomyślu. Studiował na wydziale lalkarskim we Wrocławiu oraz w PWST w Krakowie. W 2010 roku został laureatem Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego za rolę w dramacie "Matka Teresa od kotów". Kreacją św. Franciszka w obrazie "Francesco" podbił Włochy. Znamy go m.in. z filmów: "Wszystko, co kocham", "Bez wstydu", "W imię...", "Bilet na Księżyc", "Baczyński" i "Amok", a wkrótce zobaczymy w "Podwójnym Ironmanie". Jest mężem reżyserki Małgorzaty Szumowskiej (ur. 1973 rok).

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Mateusz Kościukiewicz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy