Reklama

Mateusz Damięcki: Stworzony z miłości

Praca zawsze była jego wielką pasją. Teraz Mateusz Damięcki odkrywa coś ważniejszego: ojcostwo. Uczucia wypełniają dziś całe jego życie: są w filmie "Miłość jest wszystkim" i w fascynacji synkiem Franciszkiem

Praca zawsze była jego wielką pasją. Teraz Mateusz Damięcki odkrywa coś ważniejszego: ojcostwo. Uczucia wypełniają dziś całe jego życie: są w filmie "Miłość jest wszystkim" i w fascynacji synkiem Franciszkiem
Dzieciństwo? Doświadczyłem wspaniałych rzeczy, których nikt mi dziś nie odbierze - przekonuje Mateusz Damięcki /Niemiec /AKPA

Patrząc na pana role czuję, że kocha pan to, co robi.

Mateusz Damięcki: - Bardzo mi miło. Choć myślałem, że powie pan coś innego. Na przykład, że się nie starzeję. Wraca to do mnie bez przerwy. Człowiek się stara, a i tak ciągłe słyszy to samo. Zawsze można zapuścić brodę. (śmiech) Niestety, zobowiązania zawodowe nie pozwalają mi na zmianę wizerunku. Wracając zaś do miłości: tak, jestem z tego uczucia stworzony. Nie mam na myśli wyłącznie bliskich, ale też zawód aktora. Codziennie uświadamiam sobie, że wykonuję pracę, którą kocham. Bez satysfakcji brakowałoby mi siły. Tymczasem spotykamy się w Teatrze Kamienica. Przyszedłem tu 1,5 godziny przed spektaklem, który zaczynamy o 19.30. Rano byłem 10 godzin na planie serialu. A tuż po przebudzeniu zajmowałem się synem, co jest dla mnie czymś fenomenalnym! 

Reklama

Chwileczkę... Dziesięć godzin? Przerażające!

- Wcale nie. Dosyć dawno doszedłem do wniosku, że za naszym sukcesem stoją dziewczyny od charakteryzacji. Zajmują się nami przed rozpoczęciem zdjęć. To od nich zależy, jak zacznie się i potoczy nasz dzień. Poza tym współtworzą postaci - decydują, jaki mają kolor włosów, jak są ubrane, czy mają skazy na twarzy albo są pokiereszowane przez życie. Jeśli w trakcie żmudnej charakteryzacji atmosfera jest dobra, my, aktorzy, odczuwamy ogromną radość, co przekłada się w jakimś stopniu na jakość naszej gry.

Podoba mi się pana podejście.

- Dla mnie praca to czas spotkań z ludźmi. Mam tak przez całe zawodowe życie, a pracuję od 27 lat. 

A więc aktorstwo można pokochać również dzięki tym, których się po drodze poznaje?

- Na pewno utwierdzają nas oni w słuszności wybranej drogi. Niebagatelny jest też wpływ środowiska rodzinnego. Porównałbym je do sosu, w którym się zanurzamy. Ten sos tylko na początku jest gorący. Z czasem zaczynamy się do jego temperatury przyzwyczajać. Nie czujemy jej, ale on cały czas w nas wsiąka. Zapytano mnie kiedyś, czy grając od najmłodszych lat, nie straciłem dzieciństwa. A ja uważam, że doświadczyłem wspaniałych rzeczy, których nikt mi dziś nie odbierze. Swoje przecież wybiegałem. Jednocześnie jako 3-4-latek, siedząc na barana u ojca, mogłem naciskać w teatrze guzik, który uruchamiał mechanizm kurtyny i dawał sygnał do rozpoczęcia przedstawienia. A jako 5-latek grałem w "Pastorałkach" Mieczysława Gajdy w Sali Kongresowej. Dziś w domu, w miejscu, gdzie z żoną zakładamy buty, stoją dwa fotele z "Kongresówki", które przed remontem miały iść do kasacji.

Byłem wzruszony, gdy na premierze filmu"Miłość jest wszystkim" zobaczyłem pana ojca Macieja. 

- Był tata, przyszły też mama, jej siostra i moja żona. Premiera to dla nas wszystkich wielkie święto. Praca nad filmem trwa przecież bardzo długo. Aktor zagłębia się w postaci, czasem "znika" na długie miesiące. To okres wzmożonego wysiłku i główkowania, a jednocześnie wielki sprawdzian dla bliskich. Gdy wreszcie oddajemy nasze dziecko publiczności, jest to koniec pewnego etapu i czas powrotu do najbliższych.

Gra pan Zbyszka Grunwalda, piłkarza, w którym rozpoznałem Lewandowskiego i Krychowiaka. Wzorował się pan na nich?

- Podobno podglądanie jest niekulturalne. Skorzystałem więc tylko z obiegowych opinii na temat gwiazd sportu. Krychowiak przychodzi panu do głowy ze względu na futrzany kołnierz? Proszę więc sobie wyobrazić, że długo o ten element garderoby walczyłem. Mówiłem: - Dajcie mi na początku szeroko zaznaczyć tę postać. Ja ją później odrę z tej szaty. Pokażę, że nie ona zdobi człowieka, że idol wcale nie jest taki, jak go widzimy w blasku fleszy. Za wizerunek sportowców odpowiedzialni są ich menadżerowie i agenci. Wiedzą, że cukierek owinięty w kolorowy, błyszczący papierek sprzeda się lepiej bez względu na to, co jest w środku.

Niedawno przekonywał pan na Instagramie, że nie jest wyłącznie "ładną buzią od grania", lecz ma prawo wypowiadać się na ważne tematy. Również te polityczne...

- Zacytowałem wtedy słowa Adama Hanuszkiewicza. W 2002 roku miałem szczęście grać u niego w Teatrze Nowym "Kordiana". Wyjaśnił mi, czym dla niego jest dzisiejszy patriota. Mówił, że nie jest to ktoś, kto idzie z bronią, flagą i zakrytą twarzą na marsz, by wyryczeć swoją miłość do Polski. W okresie pokoju patriota to obywatel. Czyli ktoś, kto ma nie tylko prawo, ale też obowiązek zabiegać o to, by w jego kraju dobrze się działo. Właśnie dlatego zdarza mi się poruszać niewygodne tematy... 

Pod fotografią, przedstawiającą pana w masce, rozgorzała dyskusja, jaki to lekarz: Adam ("W rytmie serca") czy Krzysztof ("Na dobre i na złe").

- Opublikowałem zdjęcie z planu "W rytmie serca", tymczasem większość upierała się, że to Leśna Góra. Zdradzę tu sekret obu realizacji: nie dość, że jest ten sam producent, to jeszcze "Na dobre i na złe" kręcimy od czasu do czasu w hali, w której powstaje "W rytmie serca".

To przypadek, że w pana życiu pojawiło się dwóch medyków? 

- Trzech! Mój teść jest lekarzem. Telewidzów takie zagadnienia interesują, ponieważ każdy z nich jest jednocześnie pacjentem. Sami zaś lekarze są i zawsze będą bardzo wysoko na drabinie społecznej. To superbohaterowie, którzy dzięki codziennej pracy, pasji i zaangażowaniu ratują ludzkie życie. Czy można wyobrazić sobie wdzięczniejsze do sportretowania środowisko zawodowe? 

Na przykład aktorów?

- Przekonywałem raz pewnego lekarza, że w porównaniu do tego, co on robi, moja praca jest nieważna. Że on jest jak dog arlekin, a ja jak chihuahua. Gwałtownie się temu sprzeciwił: - Gdybym jako lekarz po dyżurze albo przed ciężką operacją nie mógł pójść do kina czy teatru i obejrzeć tego, co tam robisz, nie odstresowałbym się. W efekcie mógłbym popełnić masę błędów. Jesteś mi tak samo potrzebny, jak ja tobie. 

Syn to rewolucja w pana życiu?

- O tak, to najpiękniejsza historia, jaka mi się przytrafiła! Wolałbym jednak nie używać słowa rewolucja. Kojarzy się zbyt pejoratywnie. Dla mnie Franciszek to cud. Od 10 miesięcy codziennie, z zachwytem, śledzę jego poczynania. I nie mogę się nacieszyć! Bycie tatą to zupełnie inny poziom odpowiedzialności. Otwiera też drogę do całkiem nowego typu emocjonalności. 

A co z planami zawodowymi? 

- W tej chwili robimy 4. sezon "W rytmie serca". Wrócę też na jakiś czas do Leśnej Góry. 

Rozmawiał Maciej Misiorny


Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Mateusz Damięcki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy