Reklama

Marek Kondrat: Wino jest fantastycznym pretekstem

Marek Kondrat pozostaje od wielu lat jednym z najpopularniejszych aktorów w Polsce. Cieszy się sympatią zarówno widzów, jak i uznaniem krytyki.

Marek Kondrat pozostaje od wielu lat jednym z najpopularniejszych aktorów w Polsce. Cieszy się sympatią zarówno widzów, jak i uznaniem krytyki.
Marek Kondrat /AKPA

Pierwszą główną rolę filmową otrzymał w 1976 roku w "Zaklętych rewirach", których reżyserem był twórca "Złota dezerterów", Janusz Majewski. Pod kierunkiem Majewskiego aktor grał także w "Lekcji martwego języka", serialu "Królowa Bona" i "C.K. Dezerterach". Wybitne kreacje stworzył w "Zawróconym" i "Pułkowniku Kwiatkowskim" Kazimierza Kutza (nagroda za najlepszą rolę męską na FPFF w Gdyni, 1995 rok), "Psach" Władysława Pasikowskiego, "Słodko-gorzkim" i "Operacji Samum". Jako reżyser zadebiutował filmem "Prawo ojca" (na XXIV FPFF w Gdyni nagroda za debiut reżyserski, nagroda Jury i publiczności). Największą popularność przyniosła Kondratowi rola Olgierda Halskiego w słynnym serialu "Ekstradycja".

Reklama

Marek Kondrat jest laureatem wielu nagród i wyróżnień - trzy razy otrzymał Wiktora, nagrodę przyznawaną najpopularniejszemu aktorowi oraz Złotą Kaczkę od czytelników miesięcznika "Film". W 1999 roku odsłonięto gwiazdę aktora w Alei Gwiazd na ulicy Piotrkowskiej w Łodzi.

Z aktorem, przy okazji zbliżającej się premiery filmu "Pieniądze to nie wszystko", rozmawiała Anna Kempys.

W najnowszym filmie Juliusza Machulskiego "Pieniądze to nie wszystko", zagrał pan właściciela firmy produkującej tanie wina. Skądinąd wiem, że ostatnio zajął się pan sprowadzaniem do Polski markowych win z zagranicy. Czy to przypadek, czy też po udziale w filmie doszedł Pando wniosku, że branża winiarska to jest to, czym można by się w przyszłości zająć na poważnie?

Marek Kondrat: (ze śmiechem) Bezpośrednich związków nie ma. Mój bohater produkuje tzw. "tanie wina". Wina na świecie produkują ludzie, którzy w tej branży trwają przez kilkaset lat, to są rodzinne firmy, mające latyfundia przechodzące z pokolenia na pokolenie. W Polsce wino kojarzone jest tylko i wyłącznie z produktem, który jest wytworem takich ludzi jak mój bohater i z winem prawdziwym nie ma to wiele wspólnego. Tak więc nie ma bezpośrednich relacji, ale do porównań są bardzo nęcące. Jeżeli zająłem się sprowadzaniem win do Polski, to z nadzieją, że znajdą one swoich nabywców. To jest tęsknota za czymś, co w Polsce jest bardzo rzadkie - ma to związek z trwaniem, z tradycją, z naturą takich zajęć. W Polsce wszystko jest szybkie i gwałtowne, wymagające nieustannej pracy "od podstaw". A świat nas otaczający, zwłaszcza po zachodniej stronie granicy, po prostu trwa. I to jest moja tęsknota za trwałością, za tym, żeby coś się działo normalnie, z dnia na dzień - wino jest fantastycznym pretekstem. Jest to dziedzina przekładalna na podstawowe ludzkie potrzeby. Nie jestem ortodoksem i nie wierzę, by człowiek bez alkoholu mógł w ogóle się obyć. Wino w tym świecie, który je produkuje, nie jest alkoholem w takim sensie, jak my o nim myślimy; jest częścią dnia ludzkiego, powiązaną z rodzajem jedzenia, ze spotkaniami innych ludzi. My nie mamy czasu na kontemplację, radość, dowcip, żart, a wino temu sprzyja.

Uważa się pan już za znawcę wina? Żeby sprowadzać dobre markowe wino trzeba chyba posiąść jakąś teoretyczną wiedzę na ten temat.

M.K.: Dopiero się tego uczę. Korzystam z zaproszeń tych krajów, które wina produkują, producentów win, jeżdżę na kursy, zdobywam tę wiedzę kawałek po kawałku, ale za konesera jeszcze się nie uważam. Do tego jeszcze długa droga.

Drążąc temat pana zamiłowania do wina - proszę powiedzieć, jak doszło do tego, że został pan jednym ze współwłaścicieli sieci pubów w Polsce o nazwie "Prohibicja"?

M.K.: Piano-barów, może to jest właściwsza nazwa. To był nasz wspólny pomysł [Bogusława Lindy, Wojciecha Malajkata i Zbigniewa Zamachowskiego], który zrodził się z chęci stworzenia takich miejsc, które byłyby dla nas samych atrakcyjne. Takich, które kiedyś miał na przykład mój ojciec, w postaci SPATIF-u i stałego stolika z taką samą obsadą ludzi - Antoniego Słonimskiego, Stanisława Wohla, Otto Axera. To były miejsca, w których mieszały się grupy środowiskowe, twórcze, które pobudzały życie intelektualne, towarzyskie, w których powstawały fantastyczne anegdoty itd. To jest naturalna potrzeba człowieka i pomyślałem sobie ze swoimi przyjaciółmi, że takie miejsce warto jest mieć dla siebie. Nie miało to wtedy żadnych zalążków biznesu. Jeżeli te piano-bary powstają teraz w całej Polsce [Warszawa, Łódź, Częstochowa], to ta zasada łączenia środowisk gdzieś temu cały czas towarzyszy. Chcemy tworzyć takie miejsca, które by ludzi w jakiś sposób bratały, dawały im szansę pobytu bezpiecznego, w pewnym otoczeniu, które jest inne, które nie jest dyskoteką, a jest miejscem na miarę naszego wieku i potrzeb.

Wracając do filmu "Pieniądze to nie wszystko" - czy mógłby pan powiedzieć kilka słów na temat bohatera, którego pan kreuje?

M.K.: To jest ciekawy człowiek - humanista i filozof, człowiek, który postrzega zmiany w swoim kraju. Mój bohater jest człowiekiem twórczym i poszukuje dla siebie nowej dziedziny aktywności, ale nie może do końca tego zrealizować, bo filozofia jest nauką kontemplacyjną, taką, która w zaciszu każe się skupić nad człowiekiem. On to przekłada na praktykę, chce poznać tę dziedzinę w sposób o wiele bardziej aktywny, zastanawia się, w jaki sposób człowiek dochodzi do celu, który sobie wymyślił. Proces dochodzenia do tego celu, proces twórczy, jest dla niego najbardziej ciekawy - on nawet formułuje takie zdanie, że najbardziej interesujące dla niego było dochodzenie do sukcesu, aniżeli sam sukces. W związku z tym bardzo chętnie i łatwo rozstaje się ze swoimi wspólnikami, z którym się związał, po to tylko, żeby im uświadomić, że nie cel, a ruch jest wszystkim - jak mówi filozof.

Czy scenariusz był przygotowywany specjalnie dla pana, z myślą o tym, że właśnie pan zagra rolę przedsiębiorcy Tomasza Adamczyka?

M.K.: O to trzeba by spytać scenarzystę i reżysera - nie wiem, co tam knuli wobec mojej osoby. Sądzę, że był to jakiś zbieg okoliczności. Myśmy z Julkiem [Juliuszem Machulskim] poszukiwali już od dawna możliwości zrobienia czegoś większego razem, spotykając się po drodze w mniejszych przedsięwzięciach. W tym przypadku okoliczności były wyjątkowo sprzyjające.

Akcja filmu rozgrywa się w bardzo specyficznym środowisku - popegeerowskiej wsi. Czy również w takim środowisku film był realizowany, zetknęliście się państwo z ludźmi tam mieszkającymi?

M.K.: Tak, szukaliśmy takich miejsc, których w Polsce nie brak. Wymogi filmu są takie, że zdjęcia powinny być realizowane stosunkowo blisko studia, żeby nie podróżować za daleko, bo związane jest to z większymi wydatkami. Takich miejsc, jak nasza filmowa wieś, jest w Polsce strasznie dużo i my je miejsca jakoś naturalnie omijamy - żyjemy w takich enklawach, które nie dają nam prawdziwej wiedzy o naszym kraju. Wymyślając sobie teorie na temat Polski, jej przyszłości, ciągle poruszamy się po dzielnicach centralnych miast, myśląc, że wszyscy tacy jesteśmy. Ten film, poza całą swoją warstwą komediową, która jest niewątpliwa, uwodzi i spełnia wszelkie warunki gatunku, ma też bardzo wyraźną nić - powiedziałbym wrażliwszą - która pokazuje ludzi dotkniętych nową sytuacją w Polsce i bezbronnych, bez możliwości odporu, wymagających pewnego wsparcia, zajęcia się nimi, pewnej uwagi i troski. Mimo że pokazujemy ich takimi, jakimi na ogół są. czyli konsumentami produktu mojego bohatera, on sam postrzega ich jako ludzi z duszą. I stąd też ta cała filozofia - pieniądze to nie wszystko...

Co pan sądzi o tym, że coraz częściej w filmach pojawiają się aktorzy niezawodowi, modelki i piosenkarze - zagrał pan nawet z Kasią Kowalską wspólnie w filmie "Nocne graffiti"? Czy zatem szkoła teatralna jest jeszcze potrzeba młodym ludziom do startu w zawodzie?

M.K.: Ostatnio jest tak, że reżyserzy coraz częściej uciekają się do ludzi niezawodowych - to prawda. To ogromny problem - jakie jest miejsce szkół teatralnych w Polsce, kogo one kształcą i do jakiego zawodu? Myślę, że w tym jest zawarty pewien archaik naszych akademii teatralnych, które już z nazwy uczą młodych zawodu aktora teatralnego i przygotowują do teatru, którego już prawie nie ma. Film jest bardzo poszkodowany w tej dziedzinie i właściwie młodzi ludzie nie bardzo wiedzą, jak się w nim znaleźć. Często obserwuję na planie, kiedy reżyser traci ogromną ilość potrzebnego czasu na podstawowe rzeczy, takie jak miejsce aktora przed kamerą, jak ma stanąć, żeby nie być zakrytym, jak ma się eksponować, jak światło na niego świeci. Jest wiele technicznych rzeczy, nie mówiąc o komunikacji pomiędzy aktorem i reżyserem, z którymi właściwie młodzi ludzie powinni być już zapoznani na etapie szkoły. Myślę, że to będzie stopniowo ulegało pewnym zmianom, ale dzisiaj jest tak jak jest i nic na to nie poradzimy.

Zagrał pan ostatnio dużą rolę w filmie Wojciecha Marczewskiego - "Weiser", na podstawie słynnej powieści Pawła Huelle "Weiser Dawidek". Czy mógłby pan powiedzieć kilka słów o tej produkcji?

M.K.: Film Marczewskiego będzie miał premierę 15 stycznia. Został zakwalifikowany do głównego konkursu festiwalu w Berlinie, a od czasu filmu "Biały" Krzysztofa Kieślowskiego, będzie to pierwszy przypadek wyróżniający film z Polski. To mnie bardzo cieszy. Mogę tylko powiedzieć, że to jest kompletnie inny gatunek i że to jest film poetycki, przenoszący nas w zupełnie inny świat, niż komedia Julka. Oczekuję tego filmu z dużym zainteresowaniem, ciekawi mnie, w jaki sposób zostanie przyjęty i jak nasi widzowie na niego spojrzą.

Jak pan spędzi tegoroczne święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok?

M.K.: Święta spędzę tradycyjnie z rodziną - zawsze biorę aktywny udział w przygotowaniach do kolacji wigilijnej. Zaraz po świętach wyruszam w Bieszczady -mój niedawno odkryty i ulubiony region, gdzie odnajduję swoje korzenie. Już któryś rok z rzędu spędzam Sylwestra pod gołym niebem, potem przenoszę się wraz z moimi przyjaciółmi do leśniczówki. To bardzo piękne dla mnie chwile.

Czy mógłby pan podsumować kończący się rok. Co panu dobrego przyniósł, a jednocześnie czego by pan sobie życzył w nowym wieku?

M.K.: Z nadzieją wchodzę w nowy rok, usiłuję mieć cały czas pogodny wyraz twarzy, aczkolwiek w moim wieku nie jest to już najłatwiejsze. Nie mogę jednak narzekać, bo jestem człowiekiem, któremu dosyć szczęśliwie życie się układa, a i los jest łaskawy. Mijający rok był pełen wydarzeń, których wcześniej w ogóle nie przewidywałem. Odbyła się premiera mojego filmu, w którym miałem tylko grać, a zostałem jego reżyserem, myślę tu o "Prawie ojca". To dla mnie zupełnie nowe doświadczenie, które sprawiło mi wiele radości i to zupełnie nieoczekiwanych. Na film przyszło dużo ludzi, spotkał się on z bardzo dobrym przyjęciem, choć bardziej u widowni niż u krytyki. Zdobył nagrody na festiwalu. W przyszły rok wkraczam z nadziejami, w nowe Milenium także, chociaż mnie ono już specjalnie nie dotyczy - ani twórczo, ani w żaden inny sposób. Ale mam pewne plany, które myślę, że uda się zrealizować z pożytkiem. W związku z tym spotykam się z nowymi ludźmi i myślę, że to będzie ciekawe. Nie mogę na razie zdradzić szczegółów.

Czy zdarza się jeszcze, że dzięki roli Olgierda Halskiego z serialu "Ekstradycja", nie płaci pan mandatów?

M.K.: (z tajemniczym uśmiechem) Chyba nie mogę odpowiedzieć... Bywało tak, bywało...

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Marek Kondrat
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy