Reklama

Marcin Wójcik z Kabaretu Ani Mru-Mru: Jesteśmy ogólnie wesołymi ludźmi

Założyciel kabaretu Ani Mru-Mru nie unika rozmów na ulicy, na scenie nie boi się zaczepek widzów. Teraz Marcin Wójcik jedzie do Mrągowa i sam nie wie, co się tam wydarzy.

Założyciel kabaretu Ani Mru-Mru nie unika rozmów na ulicy, na scenie nie boi się zaczepek widzów. Teraz Marcin Wójcik jedzie do Mrągowa i sam nie wie, co się tam wydarzy.
Marcin Wójcik na Polsat SuperHit Festiwal 2016 /AKPA

Rocznik 1974, lublinianin z krwi i kości. Nim wyszedł na scenę, by rozśmieszać rodaków, był nauczycielem wychowania fizycznego. W 1999 roku wymyślił i założył Ani Mru-Mru, który jest do dziś jednym z najpopularniejszych kabaretów w Polsce. Formacja wystąpi na XIX Mazurskiej Nocy Kabaretowej.

Dziękuję, że zgodził się pan na wywiad - chcieliśmy porozmawiać z jedną z gwiazd Mazurskiej Nocy Kabaretowej.

- To trzeba było do jakiejś gwiazdy zadzwonić! (śmiech)

Czy fajnie jest być sławnym?

- I fajnie, i niefajnie. Są plusy i minusy - jak zwykle. Nie uważam, że jesteśmy jakoś specjalnie sławni, po prostu ludzie nas kojarzą z tym, co robimy. To jest bardzo miłe, często pomaga, natomiast też są takie momenty, że jest to trochę... może nie męczące, ale trudne. Gdybym powiedział, że jest męczące, to przychodzi mi do głowy, że przecież mógłbym pracować na poczcie i być nierozpoznawalnym. Ale ja lubię, jak mnie ludzie zaczepiają na ulicy, a do minusów się już przyzwyczaiłem.

Reklama

Ludzie oczekują, że pan będzie śmieszny, żądają żartów?

- Często tak. Jednak jest metoda - my zawsze mówimy, że mamy taką umowę z Robertem Lewandowskim podpisaną, że on jak jest w domu, to nie gra w piłkę, a my jak jesteśmy poza sceną, to nie opowiadamy dowcipów (śmiech). Staramy się rozładować sytuację i ludzie przeważnie to rozumieją. Natomiast my jesteśmy ogólnie wesołymi ludźmi. Zawsze twierdziłem, że najlepszy sposób na sprowokowanie artysty kabaretowego do żartowania poza sceną to zostawienie go bez uwagi - on wtedy zacznie o tę uwagę zabiegać.

Zdarzył się kabaretowi Ani Mru-Mru jakiś kompletnie nieudany występ?

- Kompletnie to nie, ale oczywiście są występy, na których trzeba trochę więcej się napracować. To zależy od wielu czynników - czy to jest w weekend czy w dzień roboczy, o której godzinie. Jak gramy na przykład pierwszy występ w czwartek o godzinie 17:00, to będzie nam trudniej rozbawić publiczność, wciągnąć w ten nasz świat, niż tych o 20:00, którzy już wypoczęli po pracy, są po obiedzie, najedzeni, zadowoleni, że przyszli się rozerwać. Natomiast taki występ, gdzie nikt by się nie śmiał? Raz graliśmy imprezę zamkniętą, dla jakiejś firmy, dla młodych ludzi, przedział wiekowy był między 25 a 35. Wyszedłem na początku programu i zacząłem mówić to, co zwykle - witać ludzi, jakimiś żartami strzelać ze sceny. I nikomu nawet kącik ust nie drgnął przez jakieś trzy minuty! Wiedziałem, że coś jest nie tak, i rzeczywiście po kilku minutach się okazało, że oni tak się umówili w tej firmie, żeby spróbować w ten sposób nas "utrącić" na początku występu.

Wiem, że lubi pan nawiązywać dialogi z widownią. Czy zdarza się, że ktoś atakuje jak hejterzy w internecie?

- Hejterów nie ma, natomiast są ludzie, którzy pod wpływem emocji, jakiegoś impulsu, coś tam od czasu do czasu krzykną z widowni. I to jest woda na nasz młyn! Bo przez te kilkanaście lat wypracowaliśmy już parę takich metod, że po trzech sekundach ta osoba żałuje, że coś krzyknęła (śmiech). A cała publiczność ma z niej dość duży ubaw.

W zeszłym roku był w Polsce brytyjski komik Jimmy Carr, którego uwielbiam. Kupiłam bilet w pierwszym rzędzie zadowolona, że będę blisko, bo wiem, że on lubi zagadywać publiczność. Ale kiedy zobaczyłam, jak potrafi ostro zażartować z rozmówców, starałam się do końca wieczoru nie nawiązywać z nim kontaktu wzrokowego, żeby się nie "wystawić" (śmiech).

- Podstawową zasadą w działaniu estradowym czy scenicznym jest to, że nawet jeśli ludzie przychodzą na występy artysty, którego darzą olbrzymią sympatią, to muszą mieć cały czas wrażenie, że to artysta trzyma wszystko w ryzach i w dowolnym momencie może pokierować spektaklem w dowolną stronę. Ma za sobą większą część publiczności (śmiech).

Cała reszta się bawi, oprócz jednej osoby...

- Dokładnie, oprócz tego kogoś, kto chciał przeszkodzić czy też pomóc w występie, albo zażartować z artysty. My jesteśmy na to przygotowani i dbamy o to, żeby było wiadomo, że każdą rękawicę z ziemi podejmiemy!

Jeśli chodzi o Mazurską Noc Kabaretową - czy pokażecie jakieś nowe skecze?

- Zagramy jeden premierowy skecz z naszego nowego programu i jeden trochę starszy, ale pasujący do konwencji kabaretonu - zostaliśmy o to poproszeni. I pewnie weźmiemy udział w zbiorowych rzeczach, piosenkach, ewentualnie jakiś skecz wspólny. Plus wszystkie dziwne rzeczy, które wyjdą podczas prób, gdzie będziemy improwizować i być może coś z tego do kabaretonu trafi, bo będziemy się starali, żeby był w miarę aktualny. I mówił też o lokalnych rzeczach - jest taka tradycja Mazurskiej Nocy Kabaretowej, że nawiązuje się do wypoczynku na Mazurach, różnych jego form. Sam z ciekawością jadę do Mrągowa i zobaczymy, co się wydarzy.

Woli pan duże festiwale, gdzie jest wielu wykonawców, czy takie, na które ludzie przychodzą tylko dla was?

- Osiołkowi w żłobie dano... (śmiech) Czyli i takie, i takie są fajne. Pozytywem dużych imprez jest to, że radość paru tysięcy ludzi i energia, którą się od nich dostaje, jest nieporównywalna z występem w sali dla 200, 300 czy 500 osób. Panuje fajna atmosfera, bo ludzie są na wakacjach, wypoczęci, nastawieni na dobrą zabawę. Kolejna rzecz jest taka, że możemy się spotkać z artystami, z którym i na co dzień nie występujemy, robić wspólne rzeczy, pożartować, posiedzieć, pogadać. To dla nas odskocznia od monotonnej pracy, kiedy codziennie gramy dwa razy ten sam spektakl.

Czyli za kulisami kabaretonu też jest wesoło, nie tylko na scenie?

- Oj tak. Chociaż zawsze staramy się, żeby jednak to było zrównoważone - żeby za kulisami nie było weselej niż na scenie. Bo w tedy nie byłoby sensu zapraszać publiczności (śmiech). Opowiadamy sobie anegdoty, żartujemy jedni z drugich, bo to jest takie środowisko. Ale każdy przyjeżdża z chęcią i z nadzieją, że miło spędzi czas. Ja się nigdy nie zawiodłem.

Od lat gra pan też w "Spadkobiercach". Lubi pan ten improwizowany serial?

- Nagraliśmy nową serię i już tęsknię za następną. Mam nadzieję, że za jakiś czas znowu się spotkamy, bo to jest dla nas czysta rozrywka. Chyba nikt z nas nie traktuje udziału w tym serialu jako pracy - to przyjemność, na którą się z utęsknieniem czeka. Kiedy przyjeżdżamy na nagranie, to zanim wejdziemy na scenę, parę godzin ze sobą spędzamy, w charakteryzatorni czy przymierzając kostiumy. I już wtedy rozmawiamy ze sobą tak, jakbyśmy byli rodziną.

Używając serialowych imion?

- Imion nie, ale często się zdarza, że na przykład Artur Andrus coś do mnie mówi, a ja mu odpowiadam: "Jako mój ojciec nie powinieneś tak do mnie mówić!" (śmiech). I już jest zabawnie.

Rozmawiała Maria Wielechowska

Transmisję Mazurskiej Nocy Kabaretowej widzowie obejrzą w sobotę, 8 lipca, w TV Puls.

To i Owo
Dowiedz się więcej na temat: Marcin Wójcik | Ani Mru-Mru
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy