Reklama

Marcin Meller: Najważniejsza jest rodzina

Wulkan energii. Świetny felietonista i dziennikarz oraz wydawca z pasją. Marcin Meller opowiada m.in. o rozstaniu z magazynem "Dzień Dobry TVN" i swojej nowej książce.

Wulkan energii. Świetny felietonista  i dziennikarz oraz wydawca z pasją.  Marcin Meller opowiada m.in. o rozstaniu z magazynem "Dzień Dobry TVN" i swojej nowej książce.
Marcina Mellera już nie zobaczymy w "Dzień Dobry TVN"? /Piotr Molecki /East News

Dlaczego zdecydował się pan odejść  z "Dzień Dobry TVN"?

Marcin Meller: - Po prostu Magda i ja doświadczyliśmy tzw. zmęczenia materiału. Nawet po rezygnacji z "DDTVN" nadal mam jednak na głowie "Drugie Śniadanie Mistrzów" w TVN24, cotygodniowe pisanie felietonów i codzienną pracę w wydawnictwie książkowym. A w domu dwójkę dzieci, z którymi chcę spędzać czas. Dobrze się więc składa, bo wreszcie nie będę miał wyjętego z życia co drugiego weekendu. Niedawno znajomy zadzwonił z pomysłem na nowy program. Uznał, że skoro odszedłem z "DDTVN", to mam wolne moce. Rozczarowałem go. Niczego nowego nie mam zamiaru na razie robić. Nawet nie to, że marzę o odpoczynku. Chcę po prostu mniej zasuwać.

Reklama

Ale nie znika pan zupełnie?

- "Drugie Śniadanie Mistrzów" nagrywamy bez zmian. W piątek wieczorem wsiadam w samochód i jadę do Warszawy. A w sobotę po programie wracam do domu na Mazurach. Tam zaś skupiam się na czytaniu książek.

"Drugie Śniadanie..." prowadzi pan od 10 lat. Nie jest pan głodny nowych wyzwań?

- Ostatnio się nad tym zastanawiałem. Doszedłem do wniosku, że nie chcę nic zmieniać. Trudno byłoby znaleźć program w podobnej kategorii, który funkcjonowałby tyle lat. Promując nową książkę, jeździłem po Polsce i rozmawiałem z ludźmi. Mówili mi, że "Drugie Śniadanie..." jest jedynym programem, jaki oglądają w telewizji. Albo że jest dla nich odtrutką. Nagle zdałem sobie sprawę, że w moim kraju są tysiące widzów, dla których on jest bardzo ważny. Czuję się więc zobowiązany go kontynuować. Ale też staram się w biegu nie zapomnieć o tym, że mam dwójkę dzieci, które są moim priorytetem. Rodzina jest zawsze na pierwszym miejscu.

Wspomniał pan o książce. "Nietoperz i suszone cytryny" to zbiór felietonów. Co w nim znajdziemy?

- Roboczy tytuł powinien brzmieć "Polepszacz nastrojów", ponieważ ucząc, bawi, a bawiąc - uczy. W dwóch trzecich składa się z moich ulubionych felietonów, wybranych z ostatnich trzech lat, a w jednej trzeciej z opowieści, które są pokłosiem moich spotkań autorskich. Są to zabawne, często absurdalne historie, które łączą się tematycznie z felietonami. Czytając "Nietoperza...", można pośmiać się i wzruszyć, a przy okazji dowiedzieć się ciekawostek ze świata mediów, polityki i kultury. Podpowiadam też, co warto przeczytać albo obejrzeć. Otrzymuję mnóstwo pozytywnych komentarzy! Dowiaduję się z nich na przykład, że ktoś wylądował w szpitalu, a tam dostał moją książkę. Miał tylko jeden problem. Musiał powstrzymywać się od śmiechu, bo obok akurat leżała pani po operacji.

Nie trzeba być znawcą polityki, żeby zrozumieć treść?

- Nie, choć jest sporo o polityce, bo sam się nią bardzo interesuję.

Co inspiruje pana do pisania felietonów?

- Wszystko, co dzieje się wokół. Niedawno prawie spóźniłem się na spotkanie autorskie z powodu stłuczki. Wpadam na dziedziniec łódzkiego centrum handlowego "Manufaktura", wielkiego jak kosmos. Nie wiem, czy do Empiku mam kierować się w prawo, czy w lewo. Wtem widzę jakąś panią z siatami. Rzucam się do niej z szaleństwem w oczach,  by zapytać o drogę. A ona odpowiada: - Jak miło, panie redaktorze. Co pan robi w Łodzi? Okazało się, że była to pani Hanna Zdanowska, prezydent miasta. Gdy odprowadzała mnie pod ruchome schody, żebym się jak dziecko we mgle nie zgubił, już wiedziałem, że mam felieton. Potrzebowałem jeszcze kilku zdarzeń, żeby nadać mu kształt.

W mediach społecznościowych napisał pan o niedziałającej karcie płatniczej na stacji benzynowej. Z tego też będzie felieton?

- Od lat użeram się z różnymi instytucjami, takimi jak banki, ubezpieczyciele, firmy kurierskie, usługi, poczta czy PKP. Czym innym jest jednak krótka notka, a czym innym felieton na 4 i pół tys. znaków. Raz zaapelowałem do czytelników na Facebooku, żeby przysyłali mi swoje historie. Dostałem ich setki. Zrodziły się z nich dwa felietony. Inna sprawa, że z tej historii z kartą płatniczą chciało mi się na przemian śmiać i płakać. Na szczęście miałem drugą, więc ta awaria mnie nie zabiła. Na razie z tego felietonu nie będzie, choć kto wie, może za jakiś czas?

W ciągu roku jest pan zabiegany. A jak jest w wakacje?

- Pracuję w wydawnictwie i właśnie czytam propozycje książkowe, które będę musiał zaopiniować. Więc mój tryb pracy wygląda prawie tak samo, jak w Warszawie, tyle że zamiast tkwić w głośnym mieście przy biurku, siedzę przy stole na werandzie w naszym domu na Mazurach, patrzę na łąkę i klepię w klawiaturę na komputerze. A plus tego jest taki, że jak mi się znudzi, to wsiądę na rower, podjadę nad jezioro i wskoczę sobie na chwilę do wody.

To pana ulubiony sposób na letnie miesiące z najbliższymi?

- Rok w rok jest tak samo, czyli Mazury, łąka, las, jezioro, rowery i błogie nicnierobienie. Czas spędzamy tutaj mniej więcej tak, jak robiłem to, mając siedem lat. Czyli mamy klasyczny wypoczynek w starym stylu. Kiedy lata temu się tutaj instalowaliśmy, żona stwierdziła, że mogłaby się stąd w ogóle nie ruszać, bo nic więcej do szczęścia  nie jest jej potrzebne.

A co robi pan z rodziną w ciągu roku w Warszawie?

- Od 8 do 16 dzieci są w przedszkolu i wtedy jest pora na robotę. Gdy zgarniamy je z tych placówek, zaczyna się nasz czas. Potem, gdy dzieci pójdą spać, znów możemy z żoną zająć się swoimi sprawami. Natomiast w weekendy zawsze, we czwórkę, robimy coś razem.

Wspominał pan w wywiadach, że największy sukces jest wciąż przed panem. W jakiej dziedzinie marzy się on panu?

- Na rynku wydawniczym chciałbym osiągnąć sukces podwójny: napisać coś jeszcze lepszego niż do tej pory oraz np. odkryć czyjś talent, wydać jego książkę i przynieść mu sławę.

A gdyby skończyło się "Drugie Śniadanie Mistrzów", miałby pan pomysł na kolejny program?

- Byłoby to coś, za co mógłbym pewnie zostać aresztowany pierwszego dnia. Zrobienie w Polsce programu w stylu Johna Olivera jest absolutnie nierealne. Inna sprawa, że nie jestem typem tak ekspresyjnej osobowości, jak John i pewnie bym się do tego nie nadawał, choć bardzo często w moich programach miałem ochotę pojechać po całości, nie kierując się zasadami poprawności i etykiety. Mnóstwo rzeczy chodzi mi po głowie, dostaję też wiele propozycji, z których rezygnuję z braku czasu. Nie mogę sobie pozwolić na miesiąc nieobecności w domu. Wolę w tym czasie pochodzić z dzieciakami po śródmieściu Warszawy, być razem i gadać o wszystkim.

O czym pan marzy?

- Żeby nie było gorzej niż jest.

Rozmawiała Dorota Czerwińska.

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Marcin Meller
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy