Małgorzata Foremniak: Każdy ma jakiś talent

Małgorzata Foremniak /Cezary Piwowarski /TVN

Ten czarujący uśmiech doskonale znają uczestnicy i widzowie programu "Mam talent!". Małgorzata Foremniak debiutowała w komedii "Kingsajz", a nasze serca zdobyła, grając doktor Zosię w "Na dobre i na złe".

To już osiem lat, odkąd zasiada pani w jury "Mam talent!". Nie nudzi to pani?

Małgorzata Foremniak: - Absolutnie nie. Przecież to bardzo żywy program, w którym wiele się dzieje. Szczególnie na castingach. Mało który projekt robi się przez tyle lat. No chyba, że jest to serial "Moda na sukces".

My też mamy swoje seriale, które wręcz wtopiły się w życie widza. Na przykład "M jak miłość" albo "Na dobre i na złe". Ten drugi niestety już bez pani...


- Postać Zosi, którą grałam, przeżyła już swoją piękną historię. Widzowie zżywają się z serialami tak samo, jak z programami, których oglądanie dostarcza im wiele emocji. "Mam talent!" jest takim właśnie ciekawym formatem. Jest wielotematyczny. Mogą się w nim zaprezentować wykonawcy o różnych umiejętnościach, w wieku od 3 do 103 lat. W programie pojawiają się talenty niekoniecznie związane ze sztuką. Ludzie mają rozmaite pasje i hobby. Każdy z nas posiada jakiś talent. Ktoś wspaniale śpiewa, ktoś inny gotuje, gra na łyżkach, rzeźbi w mydle. Warto pokazywać to światu.

A pani ma jakiś ukryty talent?

- Chyba taniec. Zostałam obdarowana dużą plastycznością ciała, dlatego zdecydowałam się na udział w "Tańcu z gwiazdami". Umiem też nieźle gotować.

Pani Małgosiu, pytałem o te ukryte!

- To może psychologia? Dużo czytam na ten temat i jestem dobrym psychologiem domowym. Mogłabym pracować z ludźmi, pomagać im się mobilizować, otwierać i poznawać siebie.

Reklama

Czyli wydobywać z nich te talenty.

- Dokładnie! Lubię to i teraz. Przyjemnie jest obserwować, jak ludzie się odblokowują, pokonują słabości. Po prostu zaczynają oddychać. Czuję wtedy ogromną satysfakcję. Więc może kiedyś...

Chyba niewiele osób wie, że karierę aktorską zaczynała pani od towarzyszenia... krasnoludkom!

- Krasnoludkom? A tak! Byłam na drugim roku studiów, kiedy zagrałam w "Kingsajzie". Przewinęłam się przez ekran jakieś trzy minuty. Byłam z tego bardzo dumna.

Chodzi o scenę pokazu mody, w której na widowni towarzyszy pani Kilkujadkowi (Jerzy Stuhr).

- Zgadza się. Ta "bułeczka", z napuszonymi policzkami i natapirowaną fryzurą na głowie, to właśnie ja. Robiłam za piękność. Kończyłam łódzką szkołę filmową, więc miałam znacznie krótszą drogę, by stanąć przed kamerą. W Łodzi działała wtedy prężnie wytwórnia, która realizowała niemal wszystkie polskie filmy. Z łezką w oku wspominam tamte czasy.

Później pojawiły się seriale "Bank nie z tej ziemi" i "Radio Romans", które ugruntowały pani pozycję.

- Był jeszcze film Marka Kondrata "Prawo ojca" i japoński "Avalon". W końcu pojawiło się "Na dobre i na złe".

Dla pani na dobre?


- Oczywiście! Gdy mam okazję obejrzeć powtórki pierwszych odcinków, patrzę z rozrzewnieniem. To był fajny czas. Byliśmy młodzi, zaangażowani i bardzo nakręceni wspólną pracą. Piękna pamiątka.

Lubi pani patrzeć na siebie na ekranie?

- Nie przepadam za tym. Aktor jest zazwyczaj bardzo krytyczny wobec siebie i raczej męczy się, niż ma w tym przyjemność. Ale trzeba to robić, by widzieć swoje błędy i ich nie powtarzać.

Dziś wróciłaby pani do Leśnej Góry?

- Wątek miłości Zosi i Kuby skończył się. Teraz serial ma innych bohaterów. 

Nawet głupio by to wyglądało, gdyby nagle zaczęła pani prowadzać się z księdzem Mateuszem.

- Właśnie.

Pytam o to, bo dziś w serialu jest postać córki Burskich. Julka kontynuuje rodzinne tradycje.

- To wspaniale, że wychowaliśmy godną następczynię.

A pani wyniosła jakieś nauki medyczne z pracy w serialu?

- Kiedyś szybko zareagowałam na zasłabnięcie starszego pana. Wiedziałam, że trzeba wyciągnąć język, w jakiej pozycji ułożyć głowę, żeby udrożnić drogi oddechowe i wykonać sztuczne oddychanie.

W końcu na miejscu był fachowiec!

- Rzeczywiście, przechodnie tak na mnie patrzyli. Każdy z nas powinien wiedzieć, jak udzielać pierwszej pomocy. Nigdy nie wiadomo, czy nie znajdziemy się w takiej sytuacji lub sami nie będziemy potrzebowali pomocy.

Pani dzieci przejawiają zainteresowanie zawodami artystycznymi?

- Nie. Córka zagrała ze mną w jednym z odcinków "Hotelu 52". Podobało się jej, ale stawiając na szali plusy i minusy tego zawodu, postanowiła pójść inną drogą. Zresztą uważam, że bardzo trudną. Wybrała psychologię. My możemy zagrać różne ludzkie problemy, a ona naprawdę się z nimi styka. Jestem pełna podziwu dla jej decyzji.

Krążymy wokół psychologii, a pani skończyła pracę w filmie, w którym gra psychologa policyjnego.

Dużo i ciekawie działo się na planie "Sług bożych". Nie oszczędzała mnie ta rola fizycznie ani psychicznie. Trzeba było przełamać w sobie pewne bariery. Czekam niecierpliwie na premierę.


Pozytywnie zaskoczyła mnie pani rola w "Czerwonym Pająku".

- Była ciekawa do grania, wręcz analityczna. Praca okazała się tym bardziej interesująca, że reżyser był jednocześnie operatorem. Zwracał uwagę na najdrobniejszy szczegół. Pół roku wcześniej spotykaliśmy się na długie rozmowy, analizę postaci. Na planie nie było prób aktorskich, od razu graliśmy. To wymagało podwójnej mobilizacji.

Szykuje się jakiś projekt w stylu "Na dobre i na złe", w którym będziemy mogli panią regularnie oglądać? Oprócz "Mam talent!".

- Kto wie? Zobaczymy, co życie dla mnie szykuje, jestem otwarta. Niedawno weszłam w obsadę sztuki "Imię". Przede mną kolejna: "Być jak Elizabeth Taylor". Potem próby do nowego projektu teatralnego.


Nie ma pani żalu do widzów, że dziś widzą w pani raczej jurorkę?

- Widzowie pamiętają moje role filmowe czy serialowe, niektórzy nawet dubbing w bajkach, co jest ogromnie miłe. To raczej dzieci kojarzą mnie z programem "Mam talent!", który kochają oglądać. Zawód aktora daje sposobność podejmowania różnorodnych wyzwań. W większości dzieje się to na planie filmowym lub deskach teatru. Ale wielu sprawdza się doskonale również na estradzie, w kabarecie, czy innych przedsięwzięciach telewizyjnych. Każdy ma swój talent. Jednak zawód aktora, choć kolorowy, jest także wyczerpujący. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak bardzo.

Ale ukoronowaniem tych trudów są nagrody, takie jak Telekamery, których ma pani aż cztery - trzy zwykłe i jedną złotą.

- Szczególnie takie, bo są przyznawane przez publiczność. A o nią nam przede wszystkim chodzi. Najważniejsze, by w życiu robić to, co się kocha. I kochać to, co się robi. 

Marcin Kalita

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Małgorzata Foremniak
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy