Reklama

Maciej Stuhr: "Ja też upadałem"

- Musiałem pokonać w sobie jakąś barierę, żeby pokazać bardzo wstydliwe rzeczy. Jest w tym filmie kilka scen ludzkiego upadku - mówi Maciej Stuhr. Z aktorem rozmawiamy o roli w "Powrocie do tamtych dni", latach 90., mitycznej Ameryce, alkoholizmie i aktorskich szufladkach.

- Musiałem pokonać w sobie jakąś barierę, żeby pokazać bardzo wstydliwe rzeczy. Jest w tym filmie kilka scen ludzkiego upadku - mówi Maciej Stuhr. Z aktorem rozmawiamy o roli w "Powrocie do tamtych dni", latach 90., mitycznej Ameryce, alkoholizmie i aktorskich szufladkach.
Maciej Stuhr na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni (2021) /Wojciech Strożyk REPORTER /East News

Łukasz Adamski: Polskie kino ma tradycję opowiadania o alkoholizmie: od "Pętli" Hasa przez kino Smarzowskiego aż po Koterskiego. "Powrót do tamtych dni" to jeszcze inne spojrzenie na chorobę alkoholową. Co cię do tego projektu przyciągnęło?

Maciej Stuhr: - Głównie to, że film Konrada Aksinowicza nie jest tylko filmem o alkoholizmie. Większość dziennikarzy pewnie będzie chciała skupić się na tym aspekcie, ale w "Powrocie do tamtych dni" jest pokazany świat mojego dzieciństwa i młodości. To świat z kasetami VHS, z Pewexami, do których latałem z ojcem po zestawy Lego i smakołyki z zachodu. Dokładnie jak bohaterowie tego filmu, gdzie jest wszystko, co kojarzy mi się z tym okresem. Kapsle na podwórku, wgrywanie gier kasetowych na Commodore 64 - to jest ten specyficzny i unikalny klimat, który ukształtował moje dzieciństwo. Mam ogromny sentyment do tamtych lat i czytając scenariusz czułem ogromną radość, że mogę w ten świat znów wejść.   

Reklama

Ja też jestem dzieciakiem tzw. "najntisów". Mamy ten sam bagaż wspomnień. Bardzo specyficzny, bo Polska lat 90. była absolutnie specyficzna.

- Za retro powłoką "Powrotu do tamtych dni" kryją się oczywiście głębsze treści, ale jego siłą jest to, że ten film po prostu daje się lubić. Nie jest to tylko wizja ludzkiego "szurania po dnie", ale ma też warstwę młodzieńczą, związaną z nastoletnim bohaterem, za którym podążamy i mu kibicujemy. Chcemy cieszyć się z nim życiem, nawet jeżeli jest ono trudne.

Mamy dziś powrót do nostalgii lat 90. w światowej popkulturze. Powroty "Ghostbusters", kolejnych części sagi o Rockym Balboa, "Stranger Things", ale też widzimy przemielenie tego wszystkiego przez rynek. Ubrania z logo ikonograficznych postaci z lat 90., kasety magnetofonowe, próbujące być nowymi vinylami. Nie masz wrażenia, że pojawiło się komercyjne żerowanie na naszej nostalgii?    

- W przypadku naszego podwórka wytłumaczenie jest trochę prostsze, ale też bardziej romantyczne. Przynajmniej ja chcę w takie wierzyć. Młode pokolenie reżyserów szeroką ławą wchodzi do kina i seriali. Reżyserzy, co nie było wcześniej normą, osiągają twórczą dojrzałość w okolicach czterdziestki i chcą opowiadać o swoim dzieciństwie. Oni wychowali się w latach 80. i 90. Ja się dużo lepiej znam na tym okresie, niż na czasach dzisiejszych. Wczoraj pokazałem mojej żonie, nie wiem swoją drogą jak ona się uchowała bez tego filmu, "Thelmę i Louise" Ridleya Scotta. Jest to piękny film o sile kobiet, ale też film, w którym potrafię wymienić z pamięć siedmiu aktorów. Również tych epizodycznych. Z nowymi filmami już tego nie potrafię. Nie trzymam już ręki na pulsie. Żyłem tamtą epoką. Reżyserzy chcą wejść w tamten świat i opowiadać o nim z dogłębnym wejściem w epokę z jej gadżetami, rozumiejąc znaczenie każdego ciucha, okładki książki, kasety video czy plakatu na ścianie.

Może to głębsza potrzeba przypomnienia sobie o świecie, który był... prosty. Ja tęsknie za pójściem do wypożyczalni kaset video, gdzie brałem do ręki okładkę, przeglądałem ją i czułem jej zapach. Dziś wszystko jest z pozoru łatwiejsze. Klikasz i masz film w streamingu. Pod palcem masz w jednym serwisie muzykę z całego świata. Ale jednocześnie ten natłok wszystkiego i prędkość powoduje, że my tęsknimy za namacalnością kawałka plastikowego pudełka z twarzą ulubionego aktora.

- Tak, jest w tym sporo racji, ale też pamiętajmy, że te mody wracają cyklicznie. Jest jeszcze coś ważnego w tym sentymencie. Udaje się nim zarazić kolejne pokolenia. Na tym polega cały trik. Nie chodzi tylko o ludzi, którzy osiągnęli pewien wiek i teraz wspominają oraz tęsknią za czymś, co wydaje im się prostsze i czystsze. Chodzi też o to, aby nowemu pokoleniu nastolatków, wychowanemu już na streamingu, pokazać, że było coś seksownego w tamtej epoce. To się udaje zrobić, co pokazują sukcesy różnych filmów, nawiązujących do tej epoki.

Dla nas lata 90. były jednak czymś innym niż dla Amerykanów. Oni wspominają życie w szczęśliwym okresie gospodarczego prosperity epoki Clintona. To czas po upadku ich największego wroga z Moskwy, ale przed atakami z 11 września. U nas był to okres transformacji, biedy i "Dzikiego Wschodu".

- Dlatego uważam, że nasza perspektywa jest nawet ciekawsza niż amerykańska. Może nie tak "fancy i sexi", ale bardziej intrygująca. W parę lat z szaroburej rzeczywistości zrobiło się kolorowo. Nawet za bardzo kolorowo. Kiczowato, ale ten kicz miał swój koloryt. Zabawny, absurdalny, ale też pełen krzyku wolności. To czyni naszą historię i nasze doświadczenie lat 90. czymś tak absolutnie wyjątkowym.

Ameryka, z której powraca bohater przez ciebie grany, jest mitologiczną krainą, w którą wierzy jego rodzina. Po powrocie on mówi: "Tam nie wszystko synek jest takie super". To był okres tuż po upadku PRL i Ameryki, naznaczonej brokatem "Dynastii" i "Dallas". Myślisz, że teraz inaczej patrzymy na Amerykę?

- To jest świetne pytanie, ale nie znam na nie odpowiedzi. Często je sobie zadaję. To jest pytanie do socjologów i psychologów. Czym dzisiaj dla nastolatków jest Ameryka? Na pewno nie jest tym, czym była dla nas. Dla nas to był kosmos. Inna kraina. To tam robili "Elektronicznego mordercę" i "Komando", czyli hity naszych magnetowidów. Każdy chciał pojechać do Ameryki.  Każdy, kto tam wyjechał, był traktowany jak wybraniec, a potem okazywało się, że robił w azbeście jako półniewolnik. Ale przysyłali nam rzeczy, niedostępne w szarzyźnie PRL. Ja miałem ciotkę w Ameryce, co samo w sobie było fenomenem. Dzięki temu były mityczne wręcz paczki z kolorowymi niespodziankami. Pierwszy raz do USA pojechałem pod koniec lat 90. i pierwszy raz w życiu jadłem chińszczyznę jako dorosły człowiek. Moi synowie jedli ostatnio chińską potrawę i im nie smakowała. Trudno im było pojąć, jak powiedziałem im, że ja pierwszy raz chińszczyznę jadłem w wieku 23 lat, szalejąc ze szczęścia. 

Do tego dochodzą nasze unikalne blokowiska. Ja akurat wychowałem się na osiedlu domów jednorodzinnych, więc klimat trzepaka jest mi obcy, ale ty też przecież wychowałeś się w specyficznym domu. Artystycznym i z ojcem - znanym aktorem. Perspektywa kluczowych dla waszego filmu klocków Lego była dla ciebie inna niż dla dzieciaków z blokowisk. Czy te podziały klasowe nie miały wówczas znaczenia?

- Podziały klasowe były o wiele mniejsze niż teraz. Niezależnie od tego, czy był to syn aktora, urzędnika albo robotnika, nie odczuwał aż tak bardzo tych różnic. Ja klocków Lego nie miałem na wyciągniecie ręki. Ja też marzyłem o nich parę miesięcy. Mój tata nie wracał z Ameryki, jak bohater "Powrotu do tamtych dni", ale jeździł do włoskiego teatru i stamtąd przywoził mi klocki Lego. Malutki zestaw klocków Lego, a rozbudzał totalnie wyobraźnie.

Jaki rozbudzał twoją?

- Marzyłem o stacji benzynowej i w końcu ją dostałem!

Teodor Koziar jest świetny w roli syna twojego bohatera. Jak patrzysz na pracę z dziecięcymi aktorami, samemu mając doświadczenie bycia aktorem dziecięcym w przeszłości. Pomaga ci ono w relacjach na planie?

- Ja zagrałem raptem w trzech filmach, zanim nie osiągnąłem pełnoletności, ale pamiętam, jak trudno jest stać przed kamerą w takim wieku. Jak bardzo jest to krępujące, gdy jako nastolatek dojrzewasz i zmienia ci się głos oraz ciało, które jest przykurczone. Wstydzimy się go. Jest wiele wówczas niepewności. Bardzo ciężko jest być wtedy aktorem. To, czego uczymy przecież w szkołach teatralnych, jest przeciwieństwem tego wstydu. Uczymy, że ciało trzeba rozluźnić i nie wstydzić się go. Uczymy szerokiego otwierania ust, by każda zgłoska była zrozumiała. To wszystko jest przeciwieństwem bycia nastolatkiem.

- Nam zależało, by "Powrót do tamtych dni" był pełen autentyzmu. Priorytetem nie była doskonała dykcja i profesjonalizm warsztatowy. Zależało nam na stanach emocjonalnych bohatera, który przeżywa tak silne emocje, jak lęk i strach. One się nierozerwalnie wiążą z chorobą alkoholową. Teodor przekonał nas tymi emocjami. Miał ukryte w oczach zamknięcie i potrafił świetnie zagrać najgłębszy strach. Pracowałem kilka razy z dziećmi i czasami - w porozumieniu z reżyserem - próbuję posługiwać się metodą zaskoczenia i improwizacji. Młody aktor nie wie, że kamera ruszyła i ja wtedy z nim improwizuję z tekstem ze scenariusza, pozwalając mu jednocześnie wyrażać emocje własnymi słowami. Część takich improwizacji z Teodorem znalazła się w filmie. On był w tym zaskakująco rewelacyjny. Widać to w scenie z budowlą z Lego, gdzie opowiada całą jego historię, tak ważną przecież dla kontekstu filmu. To jest fenomenalna improwizacja Teodora.

Twoja rola też jest znakomita. Wstrząsająca. Nicolas Cage, który za rolę alkoholika w "Zostawić Las Vega" zdobył Oscara, mówi, że takie role gra się niezwykle trudno. Jest pokusa picia, by zagrać alkoholika, ale to do niczego nie prowadzi. On musiał być w 100% trzeźwy na planie, by upodlenie alkoholowe wyciągnąć. Jak ty do tego upodlenia dotarłeś aktorsko?

- "Powrót do tamtych dni" jest filmem autobiograficznym dla reżysera Konrada Aksinowicza. Nie ukrywa, że opowiada o swoim ojcu. Pokazał mi kilka krótkich ujęć video z jego ojcem, zarówno jak był wesołym, ciepłym i fajnym gościem oraz wtedy, jak był pod wpływem alkoholu. Te ujęcia dały mi jasny obraz, jak powinienem myśleć o tej roli. Film jest też sztuką wizualną, więc wiele zależy od tego, jak się wygląda. Mieliśmy najwyższej klasy artystkę od make upu. Alina Janerka zrobiła fantastyczną pracę, przygotowując mnie trzy godziny do najtrudniejszych scen. Musiałem jednak pokonać w sobie jakąś barierę, żeby pokazać bardzo wstydliwe rzeczy. Jest w tym filmie kilka scen ludzkiego upadku.

Szczególnie scena moczenia się. Zupełny aktorski ekshibicjonizm. Zostaje w pamięci.

- Ja się nie wstydzę takich scen. Jeżeli takie sceny służą czemuś, to jestem na nie otwarty. Musiałem też wypracować sposób mówienia, charakterystyczny dla osób pod wpływem alkoholu. Każdy nawet początkujący kabareciarz ma w swoim repertuarze rolę pijanego, ale żeby to zrobić dobrze, trzeba bardzo dużo techniki i ćwiczeń właśnie na trzeźwo. Inaczej widz szybko wyczuje udawanie.

Technika aktorska to jedno, ale tutaj widzę coś głębszego. Czy musiałeś sięgnąć głębiej, by tak wyraziście zagrać pewne sceny? Nie pytam nawet o metodę Stanisławskiego, bo nie wiem, czy jesteś jej zwolennikiem. Interesuje mnie to, jak głęboko musiałeś dotknąć własnych demonów, by zbudować tak ekshibicjonistyczną kreację?

- Pracując nad rolą zadaję sobie zawsze pytanie, czy może zdarzyć się w moim życiu coś takiego, że historia pokazana w filmie, mogłaby stać się moją historią. Jeżeli uznam, że przy jakimś zbiegu okoliczności, spotkaniu nieodpowiednich ludzi, mogłoby mnie spotkać takie nieszczęście, to zastanawiam się, co za tym stoi. Które elementy u bohatera są zbieżne z moimi? Jeżeli jest nich choćby 10 procent, to staram się je rozdmuchać do co najmniej 50 procent czy 60 procent tak, że te moje 10 procent zaczyna władać całą postacią.

- Ja parę razy w życiu byłem upodlony, pijany i leżałem na ziemi. Bardzo mi było z tego powodu wstyd i mam nadzieję, że ten etap jest w moim życiu zamknięty. Znam uczucie wyparcia oraz mówienia wszystkim dookoła, że nie mam żadnego problemu z alkoholem. Dotknąłem w elementarny sposób takich mechanizmów i mogłem je powiększyć kilka razy, by przedstawić portret człowieka, będącego na dnie tej choroby. Nie musiałem sięgnąć tego dna, by je zagrać. Wystarczył mi papierek lakmusowy, który zacząłem rozdmuchiwać i pracować wokół niego. Pojawia się pytanie, czy ja ponoszę jakieś koszty tego? Mam nadzieję, że nie. Takie aktorstwo działa jednak jak terapia i pewien rodzaj oczyszczenia. Można bezkarnie skosztować na planie zdjęciowym takiego dna i jeszcze mocniej się przekonać, że nie chce się go dotknąć w życiu.

Wyjątkowość waszego filmu polega też na tym, że alkoholizm widzimy oczami dziecka, co czyni go uniwersalną historią dojrzewania i budowania relacji syna z ojcem. Ten alkohol mógłby być zastąpiony innym uzależnieniem. Narkotykami albo hazardem.

- To jest bardzo trafna uwaga. Uzależnienie mogło mieć w tej opowieści różne formy. Zdrady czy właśnie hazardu. Oglądanie tej historii z perspektywy nastolatka jest najważniejsze, bo wprowadza lekkość i komediowy ton. Na pokazach filmu ludzie początkowo są roześmiani. Ten film nie prowadzi nas od początku do końca do piekła. Ja nawet nazwę "Powrót do tamtych dni" miłym filmem z trudnymi momentami.

Brak moralizatorstwa powoduje też, że ten film jest tak wyjątkowy. Choć nie mamy tutaj do czynienia z transgresją etyczną rodem z oscarowego "Na rauszu" Vinterberga, gdzie widzimy, że alkohol może poprawiać życie, to wy też staracie się nie oceniać bohaterów.

- Ja doceniam artystyczną stronę "Na rauszu" i mistrzowską rolę Madsa Mikkelsena, ale ten film jest bardzo niebezpieczny moralnie. On w zasadzie powinien być surowo odradzany alkoholikom. On lansuje tezę, że jak się napijesz, to jesteś lepszym człowiekiem. Lepszą wersją siebie. Nauczyciel zmusza wręcz maturzystę, by ten sobie "chlapnął" i dzięki temu zdaje egzamin. Alkoholicy tak myślą. Napiję się i będę lepszy. Znam aktorów, którzy piją przed graniem, wierząc, że są lepsi. Ja nienawidzę moralizatorstwa w kinie, ale ten film budzie we mnie etyczny sprzeciw. Pokazywaliśmy "Powrót do tamtych dni" terapeutom od uzależnień i oni mówią, że ten film ma moc terapeutyczną i będą go chcieli puszczać swoim pacjentom i klientom.

Nie brakuje ci dramatycznych ról? Nie jest ich za mało w twoim repertuarze?

- Ja wykonałem w życiu wielki wysiłek, by nie grać wyłącznie komedii. Fakt, że mam tyle dramatycznych ról w swojej karierze, uważam za swój osobisty sukces, bo udało mi się wyjść z szuflady, która grozi każdemu aktorowi, zwłaszcza popularnemu i komercyjnemu. Ja nie zamierzam się jednak odżegnywać od komedii. Uwielbiam ludzi rozśmieszać i dawać im radość. Taką mam naturę. Niemniej jednak już na początku swojej kariery postanowiłem stosować taką ekwilibrystykę i chodzić na linie pomiędzy rozrywką oraz komedią, a projektami artystycznymi i poważnymi. Nie jest to łatwe zadanie, bo ludzie lubią szufladkować. Staram się proporcje trzymać. Bez względu jednak na to, czy gram w filmie komercyjnym czy artystycznym, to czytając scenariusz zadaję sobie pytanie: "Czy ja bym chciał to oglądać?". "Powrót do tamtych dni" chciałbym obejrzeć z bardzo wielu powodów.

Rozmawiał Łukasz Adamski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Maciej Stuhr | Powrót do tamtych dni
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy