Reklama

Maciej Orłoś: Rozpoczynam nową podróż

Przez 25 lat prowadził "Teleexpress". Teraz zaczyna przygodę w nowej, startującej 2 grudnia naziemnej stacji. Nam opowiada, jak sobie poradził ze zmianą pracy, co go najbardziej cieszy, ale i denerwuje, a także dlaczego nigdy nie pójdzie... na emeryturę.

Przez 25 lat prowadził "Teleexpress". Teraz zaczyna przygodę w nowej, startującej 2 grudnia naziemnej stacji. Nam opowiada, jak sobie poradził ze zmianą pracy, co go najbardziej cieszy, ale i denerwuje, a także dlaczego nigdy nie pójdzie... na emeryturę.
Maciej Orłoś /J. Antoniak /MWMedia

Boją się pana w nowej pracy?

Maciej Orłoś: - Nie wiem. Jeszcze nikt na mój widok nie uciekł. Niektórzy jednak spojrzeli nieodgadnionym wzrokiem, bo przyszedł znany gość, który, kto wie, może ma przewrócone w głowie i będzie gwiazdorzył.

Pytam, bo Bruce Lee mawiał: "Nie obawiam się kogoś, kto trenuje 10 tysięcy kopnięć, ale tego, kto 10 tysięcy razy trenował jedno kopnięcie".

- To à propos tego, że dziesięć tysięcy razy prowadziłem ten sam program? Mam nadzieję, że nawet jeśli były jakieś obawy, to już je rozwiałem. A jest pani pewna, że to Bruce Lee a nie Chuck Norris?

Tak. Jest pan człowiekiem, którego wszyscy w tym kraju znają. Jakie to uczucie?

- Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Na początku mojej drogi telewizyjnej ta popularność była nowością. Teraz to po prostu część mojego życia. W końcu pracowałem na to 25 lat!

Popularność jest miła?

- Raczej tak. Często ktoś podejdzie na ulicy i powie "dzień dobry". Ostatnio zdarza się to nawet częściej niż kiedyś. Teraz słyszę też: "Trzymam za pana kciuki".

Są z niej jakieś korzyści?

- To już nie te czasy, że pana z telewizji przepuszcza się bez kolejki...

...w mięsnym.

- Na przykład. Ale doświadczam za to mnóstwo życzliwości. Pamiętam, jak kiedyś usłyszałem od znajomych narzekania, że wszyscy teraz jacyś ponurzy, nikt się nie uśmiecha w sklepach. Ja na to: "No co wy, jacy ponurzy? Gdzie? Przecież byłem kupić bilet na PKP - pani się uśmiecha, w sklepie to samo". I co usłyszałem? Że ja życia nie znam! "Do ciebie się uśmiechają, bo masz znaną twarz!" - tak to brzmiało. Ja jednak myślę, że to nieprawda.

Reklama

Filozof Ralph Waldo Emerson uważał, że "Człowiek jest tym, o czym przez cały dzień myśli". A pana co najbardziej zajmuje?

- Nie mogę powiedzieć, o czym najczęściej myślę... Ale tak poważnie, to jestem zadaniowy. Mam wyznaczone cele na każdy dzień i realizuję kolejno punkt po punkcie z kalendarza. Na tym się skupiam.

Jest pan zapracowany.

- Taak, ale... ja to lubię. Poza tym staram się jednak, żeby mój kalendarz nie był maksymalnie nabity, po brzegi, codziennie. Robię różne rzeczy - napisałem kilka książek, realizowałem projekty, które wiązały się z podróżami.

Co pana najbardziej denerwuje?

- Nie odpowiem, bo musiałbym wejść w politykę.

A najbardziej cieszy?

- To, oczywiście, moja rodzina, moje dzieci. Cieszę się, gdy mogę wyjechać, np. na Mazury i kiedy patrzę na mojego dużego syberyjskiego kota Willy’ego. Jest bardzo sympatyczny.

Czyli spędza pan weekendy, odkurzając kanapę.


- Oczywiście. Niestety, coś za coś. Odkurzam, ale cieszę się obecnością ładnego, miłego stworzenia.

Kogo najbardziej kot słucha?

- Niedawno powiedziałbym, że córki, ale mu się zmieniło. Od pół roku łasi się do mnie. Nie wiem, o co chodzi, bo jeszcze kilka miesięcy temu on mnie nie dostrzegał. Może to dlatego, że odkryłem, gdzie najlepiej go drapać. Z tym, że oczywiście i tak córka to dla niego osoba numer jeden.

Uprawia pan jakiś sport?

- Tenis. Przez rok chodziłem też na krav magę. Czasem myślę o joggingu, ale się zniechęciłem. W liceum trenowałem biegi i to było dla mnie tak strasznie nudne, że do teraz nie mogę się przełamać. W tamtych czasach nie było nawet walkmanów, więc człowieka otaczała cisza.

Mówi pan zupełnie jak współczesne nastolatki.

- Przecież dziś wszyscy biegają ze słuchawkami!

To może zamiast joggingu siłownia i trener personalny?

- Mam dobrych trenerów, jeśli chodzi o tenisa. Bo gram z trenerem, żeby maksymalnie wykorzystać godzinę. To wtedy największy wysiłek.

No dobrze, było o rodzinie, o sporcie, ale przejdźmy do pracy. Chyba nie ma osoby, która nie przeżywałaby jej utraty lub zmiany. Jak to wyglądało w pana przypadku?

- To bardzo trudna sprawa. 25 lat w jednym miejscu to nie są żarty. Do tego dochodzą ludzie, z którymi się pracuje, widzowie, których się czuje. I nagle to wszystko znika. Pierwszy raz czegoś takiego doświadczyłem. O tym, że odchodzę z "Teleexpressu", zdecydowałem sam. Nikt mi nie pokazał drzwi i nie powiedział "Aut!". Ale i tak był szok. Wszystko było dziwne i trudne. Trudno było sobie to wyobrazić, bo jeszcze pół roku wcześniej nawet mi do głowy nie przyszedł taki scenariusz. Musiałem sobie wszystko na nowo poukładać. Kulminacją był 31 sierpnia, kiedy na wizji pożegnałem się z widzami.

Co panu pomaga w trudnych momentach? Wartości wyniesione z domu, czy raczej własne doświadczenia?

Jedno i drugie. Postawa moich rodziców zawsze była dla mnie wyznacznikiem zachowania w życiu. Jak trzeba, to pod prąd! Jeśli coś idzie nie w tę stronę, w którą bym chciał, podnoszę rękę, mówię: "Przepraszam, to nie dla mnie" i wychodzę.

Czy informacje to jest to, co pana pociąga najbardziej? Kiedyś powiedział pan, że chętnie poprowadziłby też program rozrywkowy.

- Na razie nie ma takich planów. Zresztą, do takich czysto rozrywkowych to ja się chyba nie bardzo nadaję. Ale lubię rozmawiać, zadawać pytania, a także umiem i lubię słuchać.

To umiejętność, którą pan sobie wypracował?

- Tego się nauczyłem, ale dużo dostałem w genach. Jestem uważny, bo tego wymaga życie, praca. Ale na pewno, co może niektórych zaskoczyć, odziedziczyłem pewnego rodzaju flegmatyzm. Musiałem w sobie wypracować takie turbo doładowanie, żeby przyspieszyć, kiedy trzeba. Dowodem na to są programy, które prowadzę. Ja do nich musiałem się między innymi nauczyć szybko mówić. Myślę, że w genach mam też zapisaną pewną nieśmiałość, choć wiem, jak to brzmi w ustach człowieka telewizji.

Nikt w to nie uwierzy.

- Naprawdę! Ja ją przełamuję i całe życie z nią walczę! To kompletny idiotyzm, że taka osoba idzie do szkoły teatralnej, żeby publicznie występować przed ludźmi. Paranoja jakaś, ale poszedłem!

Czy to miał być sposób na tę nieśmiałość?

- Tak o tym wtedy nie myślałem. Ale nieśmiałej osobie w aktorstwie jest łatwiej niż w dziennikarstwie, bo można wbić się w kostium, schować się za rolę. To, co jeszcze wyniosłem z domu, to na pewno empatia, wyrozumiałość, łagodność, pochylenie się nad innym człowiekiem. Moja babcia, Seweryna Orłosiowa, była osobą bardzo religijną, ale objawiało się to właśnie takimi wartościami, bardzo porządnym stosunkiem do ludzi.

Co ma pan jeszcze w swoich planach? Co pana absorbuje?

- Myślenie o wieku emerytalnym. Otóż - nigdy nie będę na emeryturze, bo mnie na to nie stać. ZUS wyliczył mi miesięczną emeryturę na 250 zł. Lubię swoją pracę, ale nie muszę do końca życia pracować... w telewizji. Jeśli ona kiedyś się skończy, znajdę coś innego.

Gdyby pan prowadził warzywniak, to jestem pewna, że wszyscy tylko u Orłosia kupowaliby ziemniaki i jabłka.

- Bardzo dobra podpowiedź, dziękuję pani. Ale mimo że o tym nie myślę, to jestem w tym wieku, że już mi miga obraz samego siebie...

... ale nie przy opuszczonych szlabanach, na pustym przejeździe kolejowym?

- Nie. Moje myśli są raczej przy inwestowaniu, dzieciach. Myślę też o teatrze, bo pracuję nad sztuką. Będzie to komedia o pewnym gościu wypalonym zawodowo... A tymczasem zaczynam nową telewizyjną podróż. Bezcenne!

Katarzyna Ziemnicka

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Tele Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy