Reklama

Ludzie na to pójdą

W kinie trzeba ryzykować. Nawet, jeżeli dla niektórych film będzie trudniejszy - w sensie śmiania się z samych siebie - to i tak warto było go zrobić - mówi o swoim najnowszym filmie "AmbaSSada". Juliusz Machulski. W rozmowie z Katarzyną Sobiechowską-Szuchtą przyznaje, że cieszy go zamieszanie wokół klipu z Więckiewiczem i Nergalem. - Nagranie de facto przyciąga zainteresowanie filmem i ludzie na to pójdą - podkreśla reżyser.

18 października do kin wchodzi "AmbaSSada" - najnowsza komedia Juliusza Machulskiego. Akcja filmu rozgrywa się w dwóch planach czasowych - w roku 2012 i 1939. W rolach głównych wystąpili: Magdalena Grąziowska i Bartosz Porczyk oraz Adam Nergal Darski jako Ribbentrop i Robert Więckiewicz jako Hitler. O podróży w czasie, o tym, czy kiedyś było łatwiej robić komedie i o tym, dlaczego zadedykował swój nowy film wnuczce Neli z reżyserem rozmawia Katarzyna Sobiechowska-Szuchta.

Pan już wypróbował w kinie komedie gatunkowe, gangsterskie - "Vinci", "Kiler", retro - "Va Bank", z wampirami - "Kołysanka", z przenosinami w przyszłość - "Seksmisja" i w przeszłość - "Ile waży koń trojański", i teraz właśnie "AmbaSSada". Czy komedia to jest gatunek, w którym pan się czuje najlepiej i który pan najlepiej czuje?

Reklama

Juliusz Machulski: - Czuję się nieźle w tym gatunku, ponieważ kilka rzeczy mi się udało i widzowie mnie ośmielili, żeby iść w tę stronę. Najwyższe jest kryterium, że ktoś śmieje się na komedii, bo to znaczy, że to jest komedia. Rzeczywiście, przychodzi mi to łatwo. Choć nie tak łatwo, jakby się wydawało, bo trzeba się napracować, żeby wymyślić dowcip. Pewne rzeczy powstają też na planie. Mam taką umiejętność, że potrafię to, co jest napisane mniej śmiesznie, nagle "podśmieszyć" już w czasie realizacji; słuchając aktorów czy sam coś wymyślając. Pewnie jest mi łatwiej...

Myśli pan, że Polacy mają poczucie humoru, zwłaszcza na własny temat? Pana nowy film będzie wymagał od widzów pewnego rodzaju dystansu i umiejętności śmiania się z samych siebie.

- Oczywiście. Gdybym nie miał takiego przekonania, to tego filmu pewnie bym nie zrobił. Wydaje mi się, że Polacy mają bardzo duże poczucie humoru, w tym również na własny temat. Problem w tym, że nie mogą go zweryfikować, gdyż nie mają dla siebie strawy, na której by mogli to sprawdzić. Generalizując: widzowie mają poczucie humoru na pewno większe niż twórcy filmowi. Dlatego jestem strasznie ciekaw, jak zostanie przyjęta "AmbaSSada". Po kilku już pokazach przedwstępnych wiem, że widownia reaguje bardzo dobrze. Zobaczymy.

- Uważam, że w kinie trzeba też ryzykować, nawet, jeżeli dla niektórych to będzie trudniejsze - w sensie śmiania się z samych siebie - to i tak warto było taki film zrobić.

Niewiele osób widziało ten film, a już się pojawiły kontrowersje, choćby po wideoklipie, gdzie Ribbentrop, czyli Nergal i Hitler, czyli Robert Więckiewicz śpiewają świętą dla warszawiaków piosenkę "Sen o Warszawie".

- To jest typowe. Ale to jest też bardzo dobra działalność moich dystrybutorów - każda kontrowersja jest dobra dla filmu. Gdy się zobaczy ten film, to wszystko będzie jasne i te oburzenia, jeśli były takie, okażą się przedwczesne.

- Dobrze pani powiedziała, tego nie śpiewa Hitler i Ribbentrop, tylko Robert Więckiewicz i Adam Darski. Myślę, że widzowie są na tyle duzi, dojrzali i rozumieją, co to znaczy robienie filmu; że Hitler zastrzelił się w 1945 roku, a teraz robimy sobie żarty z tej postaci. I chyba to jest ciekawsze niż... Nie rozumiem problemu, jaki mają widzowie, którzy uważają, że coś jest nie tak, bo to są przecież aktorzy, którzy śpiewają piosenkę. Aktorzy są również od tego, żeby śpiewać piosenki.

Ale oni są w kostiumach Ribbentropa i Hitlera.

- To w pewnych kostiumach nie można śpiewać? Czasami te kostiumy są ładniejsze niż te, które noszą niektórzy nasi wykonawcy na estradzie. To jest oczywiście pewna konwencja. Nie chcę się tłumaczyć, bo nie ma się z czego tłumaczyć. Ale cieszę się, że ten klip został zauważony. Ja uważam, że on jest zabawny. Większość opinii, jakie mam po tym klipie, to są gratulacje i podziękowania. A ponieważ nie przeglądam opinii internautów, to nie wiem, co tam się dzieje, specjalnie mnie to nie interesuje.

- Poczekajmy, aż film trafi na ekrany; zobaczymy, co będzie wtedy. Cieszę, że ten klip przyciąga już uwagę, bo de facto przyciąga zainteresowanie filmem i ludzie na to pójdą.

Myślę, że nie zdradzę zbyt wiele, jeśli powiem, że to komedia z taką nutą melancholii. Film pokazuje, jaka mogłaby być Warszawa, gdyby nie stało się to, co się stało. Czy tęskni pan za takim miastem?

- Oczywiście, nie chodzi tylko o Warszawę, ja bym w ogóle chciał, żeby nie było drugiej wojny światowej. Jako warszawiak już od prawie 50 lat czuję, że to jest moje miasto i bardzo żałuję, że ta Warszawa nie przetrwała tej zawieruchy wojennej. To było piękne miasto, a film to jedyne miejsce, gdzie można pokazać coś, co jest w życiu niemożliwe. Rozwiązanie tego filmu wzięło się z pewnej tęsknoty, melancholii i takiej próby - wbrew wszystkiemu - zwalczenia śmierci. Bo tylko robiąc filmy możemy zrobić coś, co jest większe niż życie.

- Cieszę się, że to tak zostało odebrane, bo to jest rzeczywiście taki mocny moment sentymentalno-wzruszający w tym filmie. Zwłaszcza, że aktorzy bardzo ładnie zagrali ten moment.


Zadedykował pan ten film - na samym początku jest napis w lewym dolnym rogu - "dla Neli". Rozumiem, że artysta, gdy dedykuje swój film komuś, robi to w jakimś konkretnym celu. Komu i dlaczego zadedykował pan ten film?

- W zasadzie nie muszę odpowiadać na to pytanie, ale ja odpowiem. To moja wnuczka, która się urodziła w czasie kręcenia filmu. To jest pół-Francuzka, bo córka ma męża Francuza i chciałem, żeby miała już coś w posagu; żeby miała ten film; żeby zapamiętała, że dziadek wtedy kręcił, zresztą razem z babcią. Kręciliśmy wtedy akurat sceny na Nalewkach. I tam też zmieniłem imię bohaterki - była Marysia, jest Nela. Ktoś, kto robi filmy, jest reżyserem, może sobie na takie rzeczy pozwolić.

Po raz kolejny pracuje pan z Robertem Więckiewiczem. Tutaj dał mu pan szansę na odklejenie się zupełnie i od Wałęsy, i od Leopolda Sochy z "W ciemności", i od poprzednich filmów, czyli "Kołysanki" i nawet od roli, którą stworzył w "Vincim".

- Aktor jest od tego, żeby zakładać na siebie różne skóry. Robert to potrafi genialnie, bo on się nie chowa za postać, tylko jest tą postacią. Zastanawiam się, gdzie jest kres jego możliwości, talentu i nie widzę tego końca, tej granicy. On za każdym razem powala swoimi umiejętnościami i oczywiście za każdym razem daję mu rolę i mówię: "A Robert mi tu świetnie zagra". Mniej więcej wiem, jak mi to świetnie zagra, ale on to robi zawsze trzy razy lepiej. Tak samo było z rolą Hitlera. Tu miał dodatkową trudność, bo grał po niemiecku. Hitler musi mówić po niemiecku - ponieważ to jest komedia, to wszystko musi być prawdziwe. Ja myślę, że dla niemieckiej publiczności - jeśli ten film kiedyś będzie w Niemczech, a myślę, że tak - to będzie bardzo zabawne. Jedyny Niemiec w obsadzie, który wszystkich aktorów przygotowywał do mówienia po niemiecku - Fred Apke (gra konsula w filmie) - mówił, że dla Niemców jest strasznie śmieszne, kiedy ktoś mówi dokładnie tak jak Hitler, tylko ma polski akcent. To może być dodatkowy walor komediowy, którego ja jeszcze nie potrafię przewidzieć.

A młodzi? Para, czyli Bartek Porczyk i Magda Grąziowska, została wybrana w castingu. Jak wyglądał proces rekrutacji tych młodych ludzi?

- Magdę znam, ponieważ czasami PWST w Krakowie zaprasza na warsztaty z wydziałami aktorskimi. Poznałem ją ze 3 lata temu, jeszcze jako studentkę. Z całego roku ona mi się wydawała najbardziej roześmiana, z takim wewnętrznym śmiechem, taka pogodna osoba. I ją zapamiętałem, ale gdzieś mi to umknęło, gdyż nie miałem dla niej żadnej propozycji. I jak zacząłem obsadzać rolę Melanii - wiedziałem, że chcę, by tę rolę zagrała dziewczyna taka współczesna, pozytywna, ze światłem, z radością życia w sobie - to sobie przypominałem o Magdzie. Poprosiłem ją, żeby zrobiła próbne zdjęcia, ale już prawie od początku wiedziałem, że to będzie ona.

- A z Bartkiem Porczykiem... Tu był też casting. Poradził mi go mój przyjaciel, Rysiek Zatorski, z którym pracował w jakimś serialu we Wrocławiu. Powiedziałem mu, jaką chcę postać, że musi być jednocześnie i silnym, i słabym, musi jednocześnie grać dwie role; jakby alter ego, takiego prototypa AK-owca, swojego pradziadka i dzisiejszego, takiego metroseksualnego, trochę zagubionego chłopaka. Bartek świetnie to zrobił. Ja sobie inaczej tę postać wyobrażałem, jak pisałem. Kompletnie inaczej. Ale jak przyszedł Bartek i zaczął to grać, to zrozumiałem, że to jest on i tak wybrałem.

- Koproducenci powalają mi, żebym sobie obsadzał filmy, a nie oni mi narzucają spod dużego palca, jacy mają być aktorzy, kto ma więcej kliknięć w internecie. Wierzą, że może ja mam lepsze pomysły niż inni producenci, dlatego to jest świeża i nowa obsada, która się bardzo dobrze sprawdza. Są oczywiście aktorzy, którzy potrafią to dobrze zagrać, których pamiętamy z innych ról, ale ja uważam, że pewne filmy powinny mieć nowe twarze, bo wtedy się z ciekawością je ogląda.

Nie bez przyczyny pan ma napis na biurku "I'm not bossy, I just have better ideas". Nie myślał pan nigdy, żeby nakręcić komedię polityczną? Bo w Polsce wszyscy się znają na polityce.

- Nakręciłem dużo filmów - komedii politycznych. "19. Południk" w Teatrze Telewizji. To była bardzo polityczna komedia. Wyprzedzająca czas, który dopiero teraz nastał. Myślałem, że to będzie chodzić o Leppera, a tu chodzi o zupełnie inną partię. To była bardzo polityczna komedia. Myślę, że "Seksmisja" była politycznym filmem, "Kingsajz". Taka "polityka - polityka" mnie specjalnie nie interesuje, bo ona jest doraźna i się dzieje tu i teraz, a za 10 lat już nie pamiętamy, o co to chodziło. Trzeba wybierać takie rzeczy generalizujące, jakby uniwersalne w polityce. Wtedy jest dobrze.

Wspomniał pan "Seksmisję". Ten film wygrywa wszelkie możliwe rankingi. Czy kiedyś było łatwiej kręcić komedie, bo ludzie czytali między wierszami, a dziś o wszystkim można powiedzieć wprost i dlatego dużo trudniej jest stworzyć taki tekst, który będzie śmieszył.

- Ma pani rację, tak. Kiedyś był wspólny "wróg" tak zwany. To byli oni i my. Z nich trzeba było się śmiać. Mimo że to czasem oni byli nami, a my nimi. Oczywiście było łatwiej. My się śmiejemy z tego, to wszyscy wiedzą, że to jest wspólne pośmiewisko. Związek Radziecki, PZPR i tak dalej. To było strasznie śmieszne. Kiedy mamy wolność, właściwie wszystko można mówić bez ogródek. Nie trzeba robić aluzji, żeby było wiadomo, o co chodzi. To jest o tyle trudniej, że ta rzeczywistość znormalizowała się. Jest normalnie, więc czego mamy się śmiać. Poza tym politycy, tak zwani politycy, są tak śmieszni sami z siebie, że tego nie da się przebić dowcipem. Nikt nie wymyśli tego, co politykowi przyjdzie do głowy, a oni tak kochają, jak ktoś im podtyka mikrofon, że będziemy mieli jeszcze dużo śmiechu z ich powodu. Myślę, że żaden kabaret ich tu nie przebije.


- Tak że w ogóle nie trzeba myśleć o komediach politycznych, tylko raczej myśleć o komediach, z których się śmiejemy, tak jak Woody Allen czy Agnes Jaoui. To są zabawne filmy: "Amelia", "Nietykalni". To może nie są "komedie - komedie", ale filmy gdzie się przez cały czas uśmiechamy. I to jest ważne. To, co może śmieszyć ludzi. Komedia, humor to jest jednak domena inteligencji.

Cytaty z "Seksmisji" trafią na koszulki, kubeczki. Ruszyła akcja "Sztuka bez granic".

- Tak, mam pierwsze próbki tego na kubeczki, magnezy na lodówki. Bardzo się z tego cieszę. To znaczy, że sztuka żyje, że "Seksmisja" żyje. Dla autora nie ma nic lepszego, żeby dożyć takich czasów, że pod strzechy trafią twoje cytaty. To jest super. Nigdy nie myślałem, robiąc ten film, że tak kiedyś będzie. Ale dużo rzeczy mnie zaskakuje bardzo pozytywnie, na co dzień. Głupi ma szczęście.

Katarzyna Sobiechowska-Szuchta

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

RMF24.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy