Reklama

Luc Besson: Myślałem, że to niemożliwe

- To podobna historia do tych, które każdego dnia pojawiają się w gazetach. Podobna historia do tej, która stała się udziałem Polski - mówi o swoim dziele życia, widowisku science-fiction "Valerian i Miasto Tysiąca Planet", Luc Besson. Nad adaptacją serii komiksów Pierre’a Christina i Jean-Claude’a Mezieresa francuski twórca pracował przez blisko siedem lat. Tuż przed polską premierą superprodukcji, która odbyła się 22 lipca w Warszawie, reżyser podzielił się z nami wspomnieniami z planu.

 - To podobna historia do tych, które każdego dnia pojawiają się w gazetach. Podobna historia do tej, która stała się udziałem Polski - mówi o swoim dziele życia, widowisku science-fiction "Valerian i Miasto Tysiąca Planet", Luc Besson. Nad adaptacją serii komiksów Pierre’a Christina i Jean-Claude’a Mezieresa francuski twórca pracował przez blisko siedem lat. Tuż przed polską premierą superprodukcji, która odbyła się 22 lipca w Warszawie, reżyser podzielił się z nami wspomnieniami z planu.
Historia z mojego filmu jest podobna do tej, która stała się udziałem Polski - mówił w Warszawie Luc Besson /Paweł Wrzecion /MWMedia

Komiks "Valerian i Laureline" jest jedną z największych miłości twojego dzieciństwa, a jego ekranizację chciałeś stworzyć przez lata. Dlaczego zdecydowałeś, że to jest właśnie odpowiedni moment na realizację "Valeriana i Miasta Tysiąca Planet"?

Luc Besson: - Po pierwsze - musiałem poczekać, aż będę miał wystarczające umiejętności. Wcześniej nie miałem odpowiedniego doświadczenia. Bardzo wartościowe były miesiące spędzone na planie mojego poprzedniego filmu - "Lucy", ponieważ w nim również zastosowaliśmy wiele efektów specjalnych.

Reklama

- Po drugie - czekaliśmy na przełom w technologii, bo ona też nie była dotąd wystarczająco rozwinięta. To zmieniło się dopiero po premierze "Avatara". To właśnie film Jamesa Camerona uczynił wszystko możliwym. Później mogliśmy wykorzystać narzędzia Camerona, by stworzyć "Valeriana i Miasto Tysiąca Planet". Inaczej nie dało się tego zrobić. W "Valerianie..." jest tak naprawdę dwoje ludzi - agenci Valerian i Laureline, a reszta to obcy. To bardzo utrudniało prace nad filmem.

"Valerian i Miasto Tysiące Planet" nie jest jednak twoją pierwszą space operą. W tym roku mija dwadzieścia lat od premiery kultowego "Piątego elementu". Jaka była największa różnica w pracy nad tymi dwoma filmami?

- Och, praca nad "Piątym elementem" to był koszmar! Nie miałem wtedy odpowiedniej wiedzy o realizacji tak dużego projektu, a technologia była bardzo przestarzała. Dla mnie to był niezwykle bolesny proces. Dla porównania - w "Piątym elemencie" jest 188 ujęć z efektami specjalnymi, a w "Valerianie..." - 2700. To dla mnie dwa różne światy. "Valerian..." jest dziesięć razy większym filmem od "Piątego elementu".

 "Valerian..." to jednak nie tylko wielkie widowisko, ale także artystyczny komentarz, mówiący wiele o naszym społeczeństwie i rzeczywistości, w której żyjemy. Dla mnie to w gruncie rzeczy film antywojenny. To drugie dno jest tu bardzo wyczuwalne.

- "Valerian..." to z założenia film dla całej rodziny. Dzieci prawdopodobnie skupią się na zabawie, kolorach, statkach kosmicznych i bijatykach. A rodzice powiedzą: "O, tu kryje się coś więcej". Dla mnie ten film mówi o życiu razem, o tym, jak w historii zdarza nam się popełniać błędy i jak społeczeństwo może w okrutny sposób wykorzystać całą nację. To jest główna oś fabularna "Valeriana...". Obserwujemy życie wielkiej i pięknej cywilizacji nazywanej Perłami. Żyją w pokoju na rajskiej planecie Nul, aż do czasu, gdy inna społeczność wszystko to niszczy, bez powodu. Natomiast Valerian i Laureline prowadzą śledztwo, by wyjaśnić, co się stało, kto jest za to odpowiedzialny i jak to naprawić. To podobna historia do tych, które każdego dnia pojawiają się w gazetach. Podobna historia do tej, która stała się udziałem Polski. Gdy popatrzeć na to pod innym kątem, Perły to w pewien sposób odpowiednicy Polaków.

W twoich filmach, takich jak "Nikita", "Lucy" czy "Leon zawodowiec", często najbardziej fascynujące i intrygujące postaci to kobiety. Moim zdaniem z podobną sytuacją mamy do czynienia w "Valerianie...", gdzie na pierwszy plan wysuwa się grana przez Carę Delevingne Laureline. Dlaczego silne, kobiece bohaterki są dla ciebie tak ważne?

- Myślę, że zawsze staram się postaci kobiece i męskie traktować na równi. Ale mój wizerunek kobiet jest taki, że na ogół są one bardzo silne. To my, faceci, jesteśmy tymi pretensjonalnymi. Kobiety zazwyczaj trzymają dom w ryzach. Prawdą jest jednak to, że w amerykańskich filmach z lat 70. i 80. wszystko kręciło się wokół mężczyzn. Liczyły się przede wszystkim wielkie mięśnie, a dziewczyna pozostawała z tyłu, najczęściej zapłakana. To nie jest obraz kobiety, który ja mam w głowie. Dla mnie znaczą one dużo więcej. I Laureline w tym filmie kradnie show. To ona jest osobą, która rządzi sytuacją.

Razem z Valerianem Laureline jest w filmie jedną z niewielu przedstawicielek rasy ludzi. Stanowią oni zaledwie 10% bohaterów. Aż 90% to postaci wygenerowane w komputerze. Jak wpłynęło to na twoją pracę, szczególnie z aktorami?

- Na planie "Valeriana..." mieliśmy taką wielką "biblię" - sześćset stron o historii planety Alfa, czyli stacji kosmicznej nazywanej tytułowym Miastem Tysiąca Planet oraz po pięć stron o każdej z ras ją zamieszkujących: kim są, co jedzą, skąd przybyli i tak dalej. Aktorzy wiedzieli wszystko o tym świecie. Ponadto - mieliśmy tysiące rysunków kosmitów, dlatego nawet gdy pracowaliśmy na blue screenie, mogłem wytłumaczyć ekipie: "Tu jesteśmy my, kosmici są tam. Ten wygląda w taki sposób, a ten w taki".

- Nigdy nie musiałem korzystać na przykład z piłeczki tenisowej na wysięgniku, do której aktor musiałby mówić [tego typu narzędzia pomagają aktorowi skupić wzrok na obiekcie, który zostaje dodany później podczas przygotowywania efektów specjalnych - przyp. red.]. Zawsze był w tym miejscu drugi aktor ubrany w charakterystyczny szary strój z czarnymi kropkami - nawet jeśli w postprodukcji zmienialiśmy go w kosmitę. Przez cały czas aktorzy wcielający się w ludzi mogli wejść w interakcję z drugą osobą, a to bardzo ułatwiało im pracę.

Wpływ na taką technikę realizacji filmu mogło mieć twoje spotkanie z Jamesem Cameronem. Ponoć przed rozpoczęciem zdjęć do "Valeriana...", Cameron zaprosił cię na plan zdjęciowy "Avatara".

- Tak, jestem bardzo wdzięczny Jamesowi za to zaproszenie. To był dla mnie bardzo ważny moment. Przed tą wizytą myślałem, że realizacja "Valeriana..." jest niemożliwa. Ale zobaczyłem sposób pracy Jamesa - kawałek po kawałku, krok po kroku, w bardzo "ludzki" sposób, z wielkim naciskiem na technikę i dyscyplinę. To sprawiło, że pomyślałem "Więc to jest wykonalne". Bo on przecież naprawdę to robił. Nie śnił o tym, a naprawdę pracował nad tym filmem. Nauczyłem się, że jeśli będę podążał jego śladem - wstawał wcześniej i pracował ciężej, to wszystko jest możliwe. To miało dla mnie wielkie znaczenie.

"Valerian i Miasto Tysiąca Planet" wejdzie do polskich kin 4 sierpnia.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Luc Besson | Valerian i Miasto Tysiąca Planet
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy