Reklama

Liczy się rezultat

Magdalena Voigt: Podobno pomysł realizacji filmu o Chopinie pojawił się w dość niesamowitych, mistycznych wręcz okolicznościach?

Jerzy Antczak: - Tak, podczas festiwalu filmowego w Berlinie w 1976 roku podszedł do mnie, mojej żony Jadwigi Barańskiej, i Jerzego Bińczyckiego, niepozorny mężczyzna w szarym garniturku i powiedział: "Tylko pan może zrobić film o Chopinie". Potraktowałem to jako znak.

MV: Jednak czy wcześniej nie myślał pan o zmierzeniu się z postacią wybitego artysty? Pochodzi pan z bardzo muzykalnej rodziny, będąc dzieckiem grywał pan utwory Chopina.

Reklama

Jerzy Antczak: - Moim marzeniem było zostanie dyrygentem orkiestrowym. Chodziłem do średniej szkoły muzycznej, do klasy fortepianu, ale ponieważ odkryłem że nie mam absolutnego słuchu, zrezygnowałem z tych planów. Pamiętam jednak, kiedy chciałem przekroczyć pewne bariery i zacząłem grać Chopina. Robiłem to strasznie, sąsiedzi nawet błagali moją matkę: "Niech on przestanie męczyć ten instrument!". I wtedy mój profesor w konserwatorium lwowskim powiedział: "Przyniosę ci coś". I przyniósł książkę "Kopernik fortepianu". To są cztery opasłe tomy, jakieś tysiąc czterysta stron. Przeczytałem to i przestałem grać Chopina. Ale pamiętam że wtedy coś mi zaświtało. Przecież nie wiedziałem, że będę reżyserem - byłem jeszcze w szkole, w gimnazjum. Ale pomyślałem: "Boże, to tak piękna, wielka postać. Warto byłoby o niej opowiedzieć". I potem robiłem różne rzeczy, ale Chopin wciąż we mnie tkwił. Do fortepianu nie wracałem, od czterdziestu pięciu lat w ogóle nie dotknąłem klawiatury, ale Chopin wciąż gdzieś za mną chodził. I ten człowiek, tam w Berlinie, stał się takim katalizatorem. Zjawił się jak duch. Brzmi to jak jakaś bajka, ale taka była prawda. On zapalił to we mnie. Pamiętam jak wróciliśmy wtedy do domu i powiedziałem do Jadzi: "Co by było, gdybym zaczął pisać film o Chopinie?". I to był początek. Pamiętam że pierwsze sceny, które rzuciłem na papier, to był moment kiedy Chopin chce wyjechać z Paryża. Ta scena jest w filmie - w deszczu, kiedy Chopin spotyka Alfreda Grzymałę. To był początek. A potem... Różne były nasze losy, rzuciło nas za granicę, ale Chopin był ze mną cały czas. Jestem człowiekiem, który nie wyjechał z Polski, mimo że mieszkam za granicą dwadzieścia dwa lata, to wciąż noszę w sobie jakąś nostalgię, smutek za krajem. I to mi pomagało w pracach nad filmem. Pamiętam że kiedy pracowaliśmy z Jadzią nad "Chopinem..", ciągle te echa wracały i pomagały nam. Tak więc ten film rodził się ponad dwadzieścia lat, w ciągu których działy się różne rzeczy, były różne interwały, różne sytuacje życiowe...

MV: W filmie pojawiają się sceny wspomnień Chopina, pokazujecie państwo polskie krajobrazy. Czy ten obraz jest bliski państwa odczuciom nostalgii za krajem?

Jadwiga Barańska: - Mój mąż tęskni za Polską, nawet jeśli jest w Polsce. On tak po prostu widzi świat. On tak to czuje, bez względu na to, gdzie film jest robiony. Polska jest tam, gdzie jestem, Polska to nie jest dom, to jest uczucie, a uczucie zawsze zabiera się ze sobą.

MV: Jest pani współautorką scenariusza filmu "Chopin - Pragnienie Miłości". Dlaczego praca nad historią trwała tak długo - z przerwami 20 lat?

Jadwiga Barańska: - To był tak naprawdę zbieg okoliczności. Różne przez te lata były losy Europy - obalanie muru berlińskiego, zapanował dziesięcioletni bałagan i nastał czas, że w kinie pokazywano głównie wylatujące w powietrze samochody i samoloty. Wydaje mi się, że ten czas w kinie już minął, szczególnie po wydarzeniach 11 września w Nowym Jorku. Teraz ludzie zaczęli zastanawiać się nad sobą i - przynajmniej w Ameryce - powstaje coraz więcej filmów poważniejszych. Tak w ogóle wydaje mi się, że Ameryka trochę się zagubiła - nie wiedzą co teraz produkować. Ludzie są zagubieni, bardzo zmniejszyła się produkcja filmów w Ameryce. Obserwuję stan ogromnej recesji. To, że myśmy tak długo przygotowywali się do Chopina, to tylko ogromny zbieg okoliczności. Film miał powstać i coś się zaczynało dziać, projekt upadał, i tak w kółko. Możliwość dochodzenia do realizacji była związana z bardzo wieloma aspektami - z historią świata, że się tak szumnie wyrażę, i naszymi prywatnymi problemami. Na cztery lata musieliśmy zatrzymać projekt, bo nasza matka ciężko zachorowała i nic nie mogliśmy robić.

MV: Czy coś zmieniło się w scenariuszu przez ten czas?

Jadwiga Barańska: - Bardzo wiele. Zmieniło się nawet w czasie montażu. Na przykład scena, która była na końcu, pojawia się w środku filmu, a ta, która była w środku, jest na końcu - wszystko poprzestawialiśmy. W porównaniu z tym co kręciliśmy, a tym, co jest na ekranie, jest bardzo dużo zmian.

MV: W filmie Chopin - wielki artysta - pokazany jest jako normalny człowiek, obdarzony ludzkimi słabościami. Czy to próba polemiki z pomnikowym wizerunkiem Chopina?

Jerzy Antczak: - Może nie polemika... Wiele osób pyta mnie, czy chciałem zdjąć Chopina z pomnika by go odbrązowić. Nie. Uważam, że Chopin ma swoje miejsce na pomniku i musi na nim tkwić. Romantyczna literatura ubrała go jednak w ten welon - zwiewnego, omdlewającego artysty. I mnie wydało się to nieprawdziwe. Znając dobrze jego muzykę wiem, że tam drzemie dramat, histeria, rozpacz, ból. I w związku z tym postanowiliśmy z Jadzią nie zdejmować - broń Boże - Chopina z pomnika, ale uchylić tę zasłonę, spróbować spojrzeć mu w twarz i zobaczyć, że pod tą zasłoną kryje się człowiek z krwi i kości, człowiek który jest perfekcyjny, genialny jako muzyk, ale nieperfekcyjny jako człowiek. Chcieliśmy zderzyć jego muzykę, która jest genialna, perfekcyjna, z tym że on miał słabości, tak jak każdy śmiertelnik. A te osiem lat życia z George Sand były w jego życiu decydujące. Ona stworzyła mu w Nohant azyl, stworzyła cieplarniane warunki, gdzie miał podane do stołu, do pokoju, była jego niańką. Biografowie nie chcą tego zrozumieć. Nie lubią George i mówią, że ona była dla niego wampirem, wyssała z niego soki życiowe. To nie jest prawda. George była kontrowersyjna, oczywiście - kochankowie, afery, wszystko to jest prawdziwe. Ale w momencie, kiedy spotkała Chopina, była INNA. To była ta George, która chciała się odbudować, która chciała wrócić dzieciom miłość, chciała przywrócić im dom rodzinny. Zapomniała o jednym - że było na to troszkę za późno. Chopin z kolei spotkawszy się z nią również był okaleczony po nieudanej próbie mariażu z Marią Wodzińską. Czyli spotkało się dwoje poranionych ludzi i wydawało się, że nic nie stoi na przeszkodzie ich szczęścia, że oboje znajdą w Nohant przystań - ona będzie pisać piękne książki, on będzie tworzył swoje genialne arcydzieła... Ale życie jest najokrutniejszym scenarzystą, życie podsunęło tragiczne rozwiązania. W naszym scenariuszu nowa jest jedna rzecz. Biografowie do tej pory nie dawali takich racji Maurycemu - był to młodzieniec niesympatyczny, plączący się gdzieś obok, odrzucający Chopina właściwie bez powodu. Myśmy spróbowali odpowiedzieć na pytanie: "Co się stanie jeżeli człowiek bez talentu, który chce być malarzem, człowiek odpychany przez ojca, niekochany przez matkę, napotyka w domu człowieka-geniusza, noszonego przez Paryż na rękach, który nagle chce mu zabrać matkę?" Matkę, u której on szuka oparcia. Konflikt jak Mozart i Salieri! To jest wątek Salieriego, musieliśmy dać Chopinowi mocnego antagonistę i stąd ten film jest nie tyko o Chopinie. Chopin zwycięża, bo jego muzyka jest wszechobecna, muzyka jest zwycięska. Oprócz niej przegrali wszyscy - przegrała George, Solange, przegrał Maurycy i przegrał Chopin, ale zwyciężyła jego nieśmiertelna muzyka, która przetrwała wieki. Chcieliśmy, żeby to było głównym motywem filmu, żeby muzyka była bohaterem, żeby była integralnie wpisana w to, co się dzieje na ekranie.

MV: To okrutne stwierdzenie, że zwycięży tylko muzyka, a zostają cztery poranione osoby, które desperacko pragnęły miłości.

Jerzy Antczak: - Tak. Ale dlatego, że ci ludzie - jak większość z nas - jest poranionych. Przecież życie jest bardzo trudne! Chciałem zrobić film o tym, jak trudno jest zdobyć miłość, a jak łatwo ją stracić. Chciałem pokazać film o tym, że ludzie szukają desperacko oparcia w drugim człowieku. Wiele osób mówi: "Kogo obchodzi dziś miłość namiętna, idealistyczna, poszukiwanie ideału?". Wierzę, że taka potrzeba istnieje w każdym. Każdy ma w sobie taką tęsknotę. Nawet jak się do tego nie przyznaje, to gdzieś tam w zakamarkach duszy jest ten gołębi niepokój, że czeka się na spotkanie z kimś wyjątkowym, że chce się żeby ten ktoś przeżył ze mną choć chwilę. Współczesność, pośpiech, zabrały ludziom czas na kontemplację, zabrały czas na zadumę nad naszym bytowaniem - po co jesteśmy i po co są uczucia. I dlatego dedykuję ten film nie tylko ludziom w średnim wieku, czy ludziom starszym. Ja ten film dedykuję młodym. Wierzę głęboko, że młodzież jest jednakowa pod każdą szerokością geograficzną i w każdej epoce. Mówi się ostatnio: "Młodzież lubi tylko dyskoteki, szybkie rozrywki". I co z tego? To nic, że młodzież lubi dyskoteki. Ale czy ci krytycy spróbowali się kiedyś zapytać młodych ludzi, czy może przyjmą inną ofertę? My albo młodzież uczymy, albo potępiamy, ale nie próbujemy młodzieży zrozumieć, rozmawiać z nią. To jest przerażające, że próbujemy pokazywać palcem: "Rób tak, rób to". Pracuję na uniwersytecie w Stanach Zjednoczonych z młodzieżą, uczę starsze roczniki, ale obserwuję młodych, 26-, 27-letnich ludzi. Jakie oni mają piękne życie wewnętrzne! Ale to życie trzeba respektować, trzeba spróbować dyskutować, a nie powiedzieć: "Wiesz, bo kiedyś to było tak, a dziś...". Młodzież tego nie zaakceptuje, będzie się buntować i będzie miała do tego święte prawo.

MV: Myśli pan, że po obejrzeniu tego filmu młodzi ludzie uwierzą, że miłość istnieje i jest bardzo cennym skarbem, który łatwo stracić?

Jerzy Antczak: - Chciałbym, dla mnie byłoby to bardzo ważne. I dlatego cenię bardzo program Ministerstwa Edukacji Narodowej, które uznało, iż warto ten film zarekomendować szkołom. Opracowano przepiękny program - właśnie nie uczący, ale rozwijający, zadający pytania młodym ludziom: na temat muzyki, wzniosłości uczuć, próbujący odkryć co to jest uczucie wyże i czy to słowo wyższe ma sens? Jakby było niższe uczucie! Uczucie jest jedno - nienazwane, takie jakie każdy człowiek nosi w sobie.

Jadwiga Barańska: - Program dydaktyczny dla starszych gimnazjalnych klas jest przygotowany przez uczonych ludzi - profesorów literatury, socjologów, psychologów. Chcemy zarazić młodzież pięknem, kulturą. Nie potrafię powiedzieć, co z tego wyjdzie, bo zależy to od wielu aspektów - od mądrości dyrektora szkoły, mądrości nauczyciela, od jego zainteresowania tematem. To bardzo skomplikowane, nie wiemy jak to się potoczy. Zresztą wszystko w życiu zależy od bardzo wielu zbiegów okoliczności.

MV: Kogo najchętniej widziałaby pani na sali kinowej, jakich widzów?

Jadwiga Barańska: - Na pewno jest to film dla inteligencji, bez wątpienia. To nie jest film dla ludzi, którzy oglądają serial "Posterunek 13". Jest to film dla bardzo wrażliwego człowieka. Niewrażliwy człowiek nie powinien kupować biletu, szkoda jego 10 złotych. Niech lepiej pójdzie na super action movie.

MV: Jakie były kryteria doboru aktorów? Czy przeprowadzaliście państwo castingi, gdzie znaleźliście bohaterów?

Jadwiga Barańska: - Mój mąż nigdy nie robi castingów. Mąż ogląda kasety z aktorami, chodzi do teatru i obserwuje. Nie lubi robić i nie robi castingów, bo uważa że casting jest rzeczą strasznie upokarzającą dla aktora. Ponieważ sam był aktorem, to wie. Jerzy uważa, że aktor może przyjść na casting i źle wyglądać, a to przecież nie ma nic do rzeczy, to jest zupełnie niemiarodajne. Wprawdzie na całym świecie tak robią, ale w Ameryce są filmy, które powstają dla konkretnego aktora czy aktorki, a do nich dopasowuje się pozostałą grupę aktorów. Nie wszystko rozgrywa się poprzez casting.

MV: Podobno to, że Danuta Stenka zagra George Sand, było od początku postanowione?

Jadwiga Barańska: - To prawda. Nie wyobrażam sobie w Polsce lepszej aktorki w jej wieku. Nie jest łatwo znaleźć czterdziestolatkę, która jest dojrzała w środku, a jednocześnie pięknie wygląda. To niezwykle piękna kobieta, cudowna aktorka. Trudno byłoby znaleźć kogoś lepszego, i mąż nawet nie dopuszczał myśli, że to mógłby być ktoś inny. Mąż uważał, że tylko ona może to zagrać, jest jedyną aktorką która może to zrobić.

MV: A skąd wziął się Piotr Adamczyk?

Jadwiga Barańska: - Na miejsce Piotra było bardzo wielu aktorów i to bardzo dobrych, a niektórzy nawet grali na fortepianie. Żaden jakoś nie pasował do Danusi. Siadali obok niej na kanapie, bo tak organizowaliśmy spotkania, ale zawsze była pomiędzy nimi jakaś dysharmonia, trudno było uwierzyć, że są kochankami. Piotr idealnie do niej pasował, w romans tych dwojga można uwierzyć.

A gdzie znaleźli państwo odtwórców ról Maurycego i Solange? Bożena Stachura i Adam Woronowicz to bardzo młodzi aktorzy.

Jadwiga Barańska: - To przypadek. Zobaczyłam fotografię Bożeny i natychmiast się zachwyciłam. Potem zobaczyłam ją w Teatrze Narodowym - grała Kasię w "Weselu" - i to bardzo dobrze. A w dodatku jest podobna do Stenki, lepszej kandydatki do roli roli Solange nie można było znaleźć. Adaś Woronowicz to też przypadkowy nabór. Oglądaliśmy kasetę z jakiegoś filmu w którym zagrał małą rolę, potem zaprosiliśmy go do nas na rozmowę. To była rozmowa metafizyczna - okazało się, że ten chłopiec jest dużo dojrzalszy w środku niż wskazuje na to jego twarz. To właśnie było potrzebne do roli Maurycego. Bardzo młoda twarz, a bardzo skaleczony w środku człowiek.

MV: Była pani odpowiedzialna za aktorów na planie.

Jadwiga Barańska: - Pracowałam z nimi. Aktorstwo jest przecież moim zawodem. Dużo ćwiczyliśmy, mieliśmy próby jak w teatrze. Mąż nakreślił tylko ogólny zarys tego, w jakim kierunku to wszystko ma pójść. Potem była ogromna praca - żeby te role pasowały do siebie, żeby każdą rolę właściwie poprowadzić, żeby znaleźć punkt kulminacyjny, żeby się zmieścić w 74 dniach zdjęciowych. To była ogromna odpowiedzialność. Ja miałam już doświadczenie - "Noce i dnie" kręciliśmy dwa lata, 440 dni zdjęciowe. Wiedziałam jak ich przygotować do rozłożenia energii. Aktorska strona filmu to jakby moje dziecko.

MV: Czy była pani dla nich bardzo surowa?

Jadwiga Barańska: - Ja sama jestem aktorkę, więc nie mogę być zbyt surowa. Aktor z reżyserem-aktorem porozumie się lepiej niż aktor z reżyserem, który nigdy nie był aktorem. To jest zupełnie inne porozumienie. Jako aktor mogę coś pokazać drugiej osobie, a ten ktoś kto słucha, przetwarza to poprzez siebie - wie o co mi chodzi. Osobiście zawsze wolałam pracować z aktorami-reżyserami, niż z teoretykami-aktorami, bo ja po prostu nie rozumiałam o co im chodzi, a co najgorsze - oni nie rozumieli o co mi chodzi.

MV: Czy są państwo zadowoleni z efektu swej pracy?

Jadwiga Barańska: - Ja jestem zadowolona, ale to nie mnie sądzić. Ludzie głosują biletami, czy było warto to robić, czy nie.

Jerzy Antczak: - Reżyser powinien wypowiedzieć się na ekranie. Nikogo nie interesuje, że ja pracowałem nad tym tematem 20 czy 30 lat, liczy się rezultat.

MV: Bardzo dziękuję za rozmowę.

Wywiad przeprowadzony w marcu 2002 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy