Reklama

Krzysztof Pieczyński: Lot Polski w przepaść już się zaczął

"Ten film opowiada o religii. O chrześcijaństwie i o jego zaborczości" - mówi Krzysztof Pieczyński, który w filmie "Krew Boga" gra rycerza Willibrorda. "To był najtrudniejszy projekt, w jakim brałem udział" - dodaje aktor. Produkcja Bartosza Konopki wchodzi na ekrany polskich kin w najbliższy piątek, 14 czerwca.

"Ten film opowiada o religii. O chrześcijaństwie i o jego zaborczości" - mówi Krzysztof Pieczyński, który w filmie "Krew Boga" gra rycerza Willibrorda. "To był najtrudniejszy projekt, w jakim brałem udział" - dodaje aktor. Produkcja Bartosza Konopki wchodzi na ekrany polskich kin w najbliższy piątek, 14 czerwca.
Krzysztof Pieczyński na premierze filmu "Krew Boga" /AKPA

"Krew Boga" to najnowszy film Bartosza Konopki, twórcy nominowanego do Oscara dokumentu "Królik po berlińsku" i docenionego przez widzów i krytyków obrazu "Lęk wysokości".

Wczesne średniowiecze. Na ostatnią pogańską wyspę, cudem uniknąwszy śmierci, dociera rycerz Willibrord (Krzysztof Pieczyński). Okrutnie doświadczony przez los, lecz twardo stąpający po ziemi wojownik, już dawno zginąłby gdyby nie pomoc Bezimiennego (Karol Bernacki) - pełnego ideałów chłopaka, skrywającego przed światem prawdziwą tożsamość. Pomimo różnic w światopoglądzie i podejściu do religii, mężczyźni zostają towarzyszami podróży. Kontynuują wędrówkę połączeni wspólnym celem - chcą odnaleźć i ochrzcić ukrytą w górach osadę pogan.

Reklama

Chociaż chrystianizacja mieszkańców to jedyny sposób, by uchronić ich przed zbliżającą się zagładą, misję bohaterów spróbują zatrzymać kapłan pogan oraz ich wódz, Geowold. Ich działania wystawiają poglądy obcych na wielką próbę. Jednak w ostatnim bastionie "starej wiary" Willibrord i Bezimienny mogą liczyć na nieoczekiwanego sojusznika. Jest nim Prahwe - charyzmatyczna córka Geowolda. Wkrótce miłość skonfrontuje się z nienawiścią, dialog z przemocą, szaleństwo z zasadami, a wielu będzie musiało zginąć.

Poza Krzysztofem Pieczyńskim, w filmie "Krew Boga" występują: Karol Bernacki, Jacek Koman, Wiktoria Gorodeckaja, Jan Bijvoet, Jeroen Perceval oraz jeden z najoryginalniejszych współczesnych performerów - Francuz, Olivier de Sagazan.

O pracy nad filmem "Krew Boga" opowiada Krzysztof Pieczyński.

"Krew Boga" porusza pole tematyczne dotąd rzadko eksplorowane przez polskich filmowców. Jak reżyser opowiadał panu o tym projekcie i jak wyglądały przygotowania do tej roli?

- Wszystko odbywało się tradycyjnie. Najpierw dostałem do lektury scenariusz. Był na tyle interesujący, że powiedziałem, że chcę grać w tym filmie. Zaczęliśmy się z Bartoszem Konopką spotykać i przymierzać do tego tekstu, próbować go. Kiedy próbujemy już nie na siedząco, a na stojąco, w aktywnej pozycji, wtedy trochę zmienia się sytuacja. Bardzo dużo rzeczy w naszym zawodzie wydarza się dopiero, kiedy nauczymy się tekstu, pojawia się kostium, a sytuacja dzieje się przed kamerą. To wszystko dopiero zmusza nas do sięgnięcia do energii, która w żadnym innym momencie się nie pojawi. To jeden z tych głęboko fascynujących elementów pracy w filmie: dopóki tej energii nie ma, to pewne rzeczy wiemy jedynie teoretycznie. Potem przychodzi tak zwana prawda i ona może te teorie zburzyć. Kiedy tak się dzieje, to często dość gorączkowo trzeba szukać nowego klucza do postaci. "Krwi Boga" towarzyszył najdłuższy proces prób, w jakim brałem udział w swoim życiu. (...)

Mam wrażenie, że głównym medium nie jest tu słowo, tylko to, co widać, co czuć. Szeroko pojęty klimat, atmosfera. Czy to się w jakikolwiek sposób przekładało na sposób tworzenia tego scenariusza?

- Podczas przygotowań wprowadzaliśmy w scenariusz dużo poprawek, ale dotyczyły one głównie samej idei sposobu mówienia. W trakcie prób zawsze wychodzi, które rzeczy są zbyt literackie i trudno jest je wypowiedzieć.

Ostateczny kształt filmu różni się nieco od tego, z którym zaczynaliście.

- Z filmu bardzo dużo rzeczy wypadło. Są takie, których mi bardzo szkoda. Nie zawsze tak się dzieje. Są reżyserzy i projekty, które są dużo wierniejsze wobec scenariusza. Nawet jeżeli scenariusz się zmienia, to już nakręcone sceny nie wypadają. W sensie ilości scen, które wyleciały z filmu, mógłbym to porównywać z Peterem Greenawayem. Tylko u niego w moim doświadczeniu wypadło tyle z już nakręconego materiału. Ale bez tych cięć film byłby po prostu za długi.

Wspominał pan o intensywnym doświadczeniu prób, takim wręcz fizycznym wejściu w rolę. Czy słusznie czuję, że w przypadku tego filmu ta fizyczność była bardziej, niż zwykle, istotna?

- Tak, to prawda. Prawdopodobnie z tego, co na ekranie, widz nie wydedukuje, jak ciężkie warunki panowały na planie. Jak fizycznie, cieleśnie, odczuliśmy surowość tych warunków i wymagania, które ten film postawił. W planach była mowa o takim obiekcie, który się nazywał "kościół", było nawet opisane jego wnętrze. Ale nie było żadnego wnętrza, bo nie było dachu. Nie było szyb w oknach, tylko fragmenty ścian. "Kościół" nas w żaden sposób nie chronił, a bywało, że podczas prac prószył śnieg. I tak w tym błocie, w deszczu, w śniegu pracowaliśmy po dwanaście godzin dziennie. Byłem już na zdjęciach w górach, kiedy ponad dwadzieścia lat temu kręciliśmy "Prowokatora", ale wtedy nie odczułem tego aż tak. "Krew..." to był najtrudniejszy projekt, w jakim brałem udział.

W eksplikacji reżyserskiej bardzo eksponowany jest wątek namysłu nad duchowością. Także z punktu widzenia widza to przewodni temat "Krwi...". Jak pan to postrzega?

- Mnie się wydaje, że ten film opowiada o religii. O chrześcijaństwie i o jego zaborczości. I według mnie reżyser próbuje w pewien sposób usprawiedliwić tych ludzi, którzy zdecydowali, że są gotowi popełnić każdą zbrodnię, żeby chrystianizować. Próbuje usprawiedliwić kościół, opowiadając o tym, że to, co się wydarzyło, jest wynikiem polityki. Ale według mnie istota kościoła jest taka, jak w tym filmie jest pokazane na samym końcu. Mechanizm podobny jest do tego z Misji. Na ekranie są pokazani misjonarze, którzy byli idealistami. W życiu nic takiego nie miało miejsca. To byli ludzie zdeterminowani, by za każdą cenę zagarnąć nowe terytoria, zniewolić ludzi, zmusić ich do przyjęcia ich wiary. W tym sensie chrześcijaństwo nie zmieniło się do dziś ani na jotę. To nie ulega wątpliwości dla nikogo, kto chociażby musnął historię kościoła katolickiego.

Pana bohater i kultura, którą reprezentuje, protekcjonalnie patrzą na inność.

- Pani mówi: "protekcjonalizm" kościoła, ja mówię: "pogarda". Ona przejawia się nawet w słowie "poganin". To słowo jest tak pejoratywne, pełne pogardy i wyższości. Ci ludzie mówią o innych wiarach jak o czymś nieudanym, czymś poniżej ichniego, wymyślonego przez Kościół, Boga. To tkwi w istocie Kościoła, i ta istota teraz dała nam dzisiejszą Polskę, która jest dwiema nogami w przeszłości. Lot Polski w przepaść już się zaczął. To nie jest jeden krok nad przepaścią, to są dwie nogi. Polska leci i się roztrzaska, za sprawą Kościoła oczywiście.

W filmie widzimy konfrontację świata, który jest nam bliższy, bo opisany przez język, i innego świata, operującego symbolami czy rytuałami, które z punktu widzenia kultury europejskiej uznawane są za nieczyste...

- Uściślijmy: nie z punktu widzenia kultury europejskiej, ponieważ kultura europejska to jest starożytność i wszystko, czego starożytni Grecy nauczyli się od Egipcjan. Pani mówi o wyobrażeniach, które katolicy narzucili Europie, jakobyśmy mieli korzenie chrześcijańskie, co jest kłamstwem tak głęboko zakorzenionym w Europie, że stało się kakofonią, która zagłusza wszelką samodzielność. To część planu. Oni tak głośno krzyczą na temat chrześcijańskich korzeni Europy, żeby ludzie nie mieli sposobności, czasu, miejsca w swojej przestrzeni wewnętrznej, żeby badać wymiary wewnętrzne człowieka. W tych wymiarach wewnętrznych odnaleźlibyśmy swoje wewnętrzne ja i nie byłoby już możliwości, żeby tworzyć nowe pokolenia niewolników i płatników kościoła katolickiego. Ludzie by się uwolnili z religijnej niewoli. Kościół straciłby wszystko, gdyby ludzie poznali prawdę.

"Krew Boga" podejmuje temat relacji jednostki i społeczności. Każda ze stron całkiem inaczej tę kwestię interpretuje. Jedna ma szamana, który łączy pozostałych, ale mimo jego wyjątkowego statusu jest to jednak forma demokracji. Po drugiej stronie jest absolutna hierarchia.

- Ta struktura "drugiej strony" jest oparta na strachu i manipulacji: jeżeli nie będziesz taki jak my to cię odrzucimy, a sam zginiesz. To układ, który trwa do dzisiaj. Przez lata był wykorzystywany w przeróżnych, najczęściej politycznych, celach. Ekskomunika była serwowana nieposłusznym królom, włodarzom, ludziom "z góry". Bo przecież kościół się nie przejmował maluczkimi. Zawsze chodziło o tych, którzy decydowali o losach.

Rycerz Willibrord to z mojego punktu widzenia przełomowa rola w pana emploi. Nawet na płaszczyźnie samego wizerunku inna od wszystkich poprzednich. Tak jakby reżyser Bartek Konopka zobaczył w panu kogoś lub coś, dotąd nieodkrytego.

- We wnętrzu rasowego aktora czai się mechanizm, który mówi: "jeżeli przyjdzie moment, żeby dać z siebie wszystko, to na pewno to zrobię". Na poziomie artystycznym, ale także czysto ludzkim, aktor odczuwa, że ma obowiązek pewnej lojalności wobec tego swojego wewnętrznego ja. A jednocześnie nie można tylko czekać. Nikt nie chce być samotny. Ludzie mają rodziny. Coś trzeba robić, z czegoś żyć. (...) Mnie udało się pozostać lojalnym wobec swojej wewnętrznej istoty. Dałem z siebie wszystko! Wszystkie zadrapania, kopniaki, rany i kontuzje, których nazbierałem w tym filmie, nie spowodowały, żebym złożył się z bólu i wysiłku i chciał przerwać zdjęcia. Potrzebne siły skądś się pojawiły. Miałem taką satysfakcję z pracy nad tym filmem. To była pierwsza rola od wielu, wielu lat, w którą mogłem tak się energetycznie zaangażować. Doświadczyłem momentów intensywnego natchnienia.

Jak będzie pan wspominał pracę na tym planie?

- Myślę, że z Karolem Bernackim stworzyliśmy duet, który się wspomagał. Dokładnie tak, jak to powinno być. Na pewno w szczególny sposób będę wspominał współpracę z tą ekipą. Mówiąc "ekipa" mam też na myśli całą grupę ludzi, którzy grali tubylców, ludzi z plemienia. Tak jak mówiłem, czekałem wiele lat, na pewno kilkanaście, na taką rolę, więc było dla mnie naturalne, że daję jej z siebie wszystko. Wydaje mi się, że ekipa to zobaczyła i w tamtym momencie związało nas coś magicznego. Porozumienie, które zostanie w moim sercu na zawsze, jako jedno z największych i najwspanialszych przeżyć. To było przeżycie nie tylko artystyczne, ale również ludzkie. Bardzo, bardzo ciepło ich wspominam.

(na podstawie materiałów dystrybutora, firmy Kino Świat)


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Krzysztof Pieczyński | Krew Boga
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy