Krzysztof Pieczyński: Bez ludzi trudno żyć

Krzysztof Pieczyński / Tomasz Urbanek/DDTVN /East News

Od lat tworzy na ekranie postaci szalenie intensywne, wielowymiarowe. Ten znakomity aktor, którego oglądamy w "Komisji morderstw" i "Belfrze", a niebawem zobaczymy w "Powidokach", jest również poetą.

Jest pan nie tylko aktorem, ale też poetą i pisarzem. Na swojej stronie internetowej przyznaje pan, że poświęcił słowom całe życie. Kiedy ta miłość się narodziła? Co było pierwsze: fascynacja pisaniem czy kinem?

Krzysztof Pieczyński: - To zawody, których nie da się połączyć. Należą do innych przestrzeni, choć człowiek wykonujący je czerpie z tego samego źródła. Wrażliwość jest przecież jedna, tylko na różne sposoby się wyraża - ktoś maluje, ktoś inny komponuje. Clint Eastwood z jednej strony reżyseruje, z drugiej tworzy ścieżkę dźwiękową do swoich filmów i nie da się tych czynności połączyć. U mnie obie fascynacje pojawiły się w tym samym czasie. Miłość do kinematografii, gdy zobaczyłem pierwszy film. Miłość do słów, gdy nauczyłem się pisać.

Pamięta pan ten film?

- Nie, chociaż... na pewno był to western. Musiałem go obejrzeć po tym, jak w domu zjawił się telewizor. Miałem może sześć lat. Z kolei samodzielne pisanie to mniej więcej trzecia klasa szkoły podstawowej. Właśnie wtedy napisałem pierwszą bajkę. Najpierw ją usłyszałem, potem po swojemu przetworzyłem. Miałem jasną motywację: chciałem, żeby ktoś przeżył ją dokładnie tak samo, jak ja. Opowiedział mi ją chłopak, który u ciotki pilnował dzieci. Siedziałem, słuchałem oczarowany, potem przelałem wszystko na papier.

A gdyby musiał pan zdecydować, która z tych miłości jest większa?

Reklama

- Nie byłoby łatwo. Praca w filmie daje mi coś niezbędnego: zespół. Bez ludzi trudno przecież żyć. A pisanie jako takie jest samotnym zajęciem. Lubię, żeby było wtedy wokół mnie sporo osób, żeby znajdowały się w zasięgu wzroku lub słuchu, często więc piszę w parku (zwłaszcza latem) czy kawiarni. Ma to związek z wydzielaną przez ludzi specyficzną energią - nie chodzi o sam kontakt, ale o to, bym czuł ich obecność. To taka moja formuła, sposób na dobre pisanie. Któryś ze znanych pisarzy potrzebował, by w trakcie pracy brzęczały pszczoły. Wabił je miodem. Wystawiał spodek. Ktoś inny potrzebował muzyki. Ja szukam ludzi. Kocham pisanie, ale trudno byłoby mi zrezygnować z aktorstwa, które i tak stanowi zaledwie 10 proc. tego, czym wypełniam czas. Jednak potrzebuję go, bo dzięki temu mogę być z ludźmi.

Jest pan człowiekiem wrażliwym, bystrym obserwatorem świata, pięknie bawi się pan słowami. Założę się, że bycie kimś, kto tak widzi i czuje rzeczywistość bywa ciężarem.


- Znaleźliby się pewnie tacy, którzy czytając to, oburzyliby się: jaki on tam wrażliwy? Zwyczajny nerwus! Tymczasem to nie tak, że człowiek obdarzony wrażliwością nigdy się nie uniesie, nie nakrzyczy, nie tupnie. Każdy z nas musi wyrażać jakoś emocje, a nie zawsze udaje się to robić poprzez pracę twórczą. Jeżeli widzę zachowania, które mnie oburzają i z którymi nie mogę się zgodzić, muszę zareagować. Przestaję być wtedy jak profesor czy mędrzec, zamieniam się w zezłoszczonego, bezsilnego człowieka. Krzyczę: - Tak nie wolno! Nigdy jednak moje reakcje nie przekraczają ram pewnej umowy społecznej. Nie wyobrażam sobie, bym mógł kogoś uderzyć. Chociaż... Alec Baldwin przyłożył kiedyś paparazzo, bo ten przelazł mu przez płot. Więc i ja miałem ochotę ostrzej potraktować paru mu podobnych - za to, że żywią się negatywnością, plotką. Skoro zaś o tym mówimy, poziom wulgarności, jaki osiągnęło nasze społeczeństwo, jest niepojęty! Wydaje się wszechobecna, każdy element życia jest nią tak przesiąknięty, że człowiek wrażliwy ma dwa wyjścia: zamyka się w kokonie i wszystko po nim spływa, albo cierpi. Tego ciężaru nie da się dźwigać codziennie. Potrzebne są sytuacje, w których - zamiast stać z założonymi rękami - wyrażamy sprzeciw.

Pomówmy o serialu, w którym pana oglądamy. "Komisja morderstw" to 12 odcinków i 12 spraw. Któraś z nich wydała się panu szczególnie ciekawa?

- Jedna, o pewnej sekcie - myślę, że widzowie odczytają tę aluzję. Poza tym odniosłem wrażenie, że jest tak ogromna różnica między pierwszą i drugą połową "Komisji...", jakby pisaniu odcinków towarzyszyła zupełnie inna filozofia. Druga szóstka była dla mnie zdecydowanie szczęśliwsza, lepiej się w niej czułem. To nie są autentyczne historie, nie paradokument, natomiast są inspirowane tym, co się kiedyś wydarzyło. Śmiało można powiedzieć: w każdej jest ziarno prawdy. Warto "Komisję..." oglądać, bo to oryginalnie polska koncepcja, a nie kopiowanie zagranicznych formatów. Moim zdaniem to wielki plus. Drugim jest zgrana ekipa, trzecim - fantastyczni aktorzy w rolach gościnnych.

Są filmy w pana karierze, w których gra Pan mężczyzn pozornie normalnych, zrównoważonych. Z czasem do głosu dochodzą jednak obłęd, szaleństwo. Mam na myśli Budnika z "Ziarna prawdy" i Krynickiego z "Kuracji". Genialnie pokazał pan ich przemianę. Podinspektor Maciej Stasiński z "Komisji morderstw", ma w sobie coś z tamtych dwóch?

- Musiałem tu wcielić się w kogoś zupełnie innego, co zresztą dla mnie jako aktora jest dużo ciekawszym zadaniem. Stasiński kieruje się dedukcją, zainspirowany pewnymi informacjami wyciąga nieoczekiwane wnioski, by w ten sposób dochodzić do prawdy. Ta postać sięga jednocześnie po coś, co nazwałbym instynktem, wywodzącym się z trzewi poczuciem, że - gdy tylko znajdzie trop - koniecznie musi iść tam i tam, a potem zrobić to i to.

Zdaje się bardziej na intuicję?

- Nie wiem, czy bardziej. U niego oba te bieguny - instynkt i rozumowanie - pozostają w harmonii, podczas gdy dwójka pozostałych bohaterów, granych przez Małgosię Buczkowską i Marcela Sabata, jest typami zdecydowanie rozumowymi.

Czyżby podinspektor podążał w stronę metafizyki jak Fox Mulder w "Z archiwum X"?

- Nie. Nazwałbym to raczej z angielska "gut feeling" - przeczuciem. Bardzo to dalekie od metafizyki. Po prostu coś mu mówi, że w przypadku kolejnych morderstw musiało być tak i tak.

I te jego przeczucia sprawiają, że wpada na właściwy trop...

- Nie zawsze. To nie są ludzie doskonali, nieomylni. W dodatku Maciej ma pewną traumę, którą przywiózł z Bośni. Nie mam teraz na myśli tego, co łączyło go z Alicją. Chodzi o tajemnicę mającą związek z inną postacią.

Lesław Dobrzański z "Belfra" również wygląda na mężczyznę, którego dręczy przeszłość. Kim jest?

- To człowiek złamany, mający za sobą przeżycie, które go całkowicie odmieniło. Mimo tego pamięta obietnicę, którą dawno temu złożył samemu sobie... Właśnie dlatego - choć pije - w momencie ostatecznej próby zwycięża w nim determinacja, by służyć prawdzie.

Wróćmy jeszcze do "Komisji...". Cofacie się do spraw z lat 30., 40., 50. Dlaczego nie zostały rozwiązane wcześniej - ze względów technicznych czy z przyczyn politycznych? Ktoś chciał coś zatuszować?

- W związku z działalnością reżimu komunistycznego kilka spraw faktycznie nie mogło być wcześniej ujawnionych. Dzieje się to dopiero teraz. A nowoczesna technologia? Tak, z niej też korzystamy. Wreszcie można zbadać DNA, co przed wojną, w jej trakcie, tuż po, ba, jeszcze 30 lat temu było niewykonalne.

Czytając scenariusz, co pana urzekło - słowa, historie, coś jeszcze?

- Całość. Wszystko dzieje się na naszym gruncie, nie bazuje na zapożyczonym formacie. Muszę przyznać, że jestem tym kopiowaniem okropnie zmęczony. Fiaskiem polskiej kinematografii i kultury jest to, że zajęły się powielaniem cudzych wzorców, zamiast zadbać o poszukiwanie, tworzenie własnej tożsamości. Nawet jeśli jej nie mamy - co w świetle wydarzeń historycznych ostatniego stulecia wydaje się zrozumiałe - powinniśmy zacząć jej szukać. Takie jest moim zdaniem zadanie człowieka tu na ziemi. Takie jest również zadanie artysty. Tymczasem nasza kultura go nie wypełnia. Przeciwnie, stała się przesadnie naśladowcza. Są w Europie kraje pod tym względem równie niedbałe: Niemcy, Rosja. Tyle że Niemcy, którzy podszywają się pod dosłownie każdy gatunek amerykańskiego i angielskiego kina, robią kopie klasy B, my zaś - kopie klasy C. Są oczywiście także kopie klasy A, gdy Amerykanie decydują się zrobić swoją wersję jakiegoś europejskiego dzieła. Wciąż jednak oglądam dużo filmów amerykańskich, które mnie wzruszają i bawią.

Skoro przyjął pan rolę w "Komisji...", jakaś nadzieja jednak jest.

- Poszedłem z nią do pracy, ale to widzowie zadecydują, czy ta nadzieja, którą ja i większość ludzi z ekipy widzieliśmy na papierze, sprawdziła się na ekranie.

Maciej Misiorny

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Krzysztof Pieczyński
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy