Reklama

Kinga Preis: Miłość jest pracą

- Dla mnie zawsze wyzwaniem, ale też i największą radością jest spotkanie na planie z ciekawymi ludźmi. Tak było i w tym przypadku - mówi Kinga Preis o pracy na planie nowego filmu Kingi Dębskiej "Boski plan".

- Dla mnie zawsze wyzwaniem, ale też i największą radością jest spotkanie na planie z ciekawymi ludźmi. Tak było i w tym przypadku - mówi Kinga Preis o pracy na planie nowego filmu Kingi Dębskiej "Boski plan".
Kinga Preis na planie filmu Kingi Dębskiej "Boski plan" (24 marca 2017) /AKPA

Podczas zdjęć do filmu "Boski plan" aktorka miała okazję ponownie pracować z Adamem Cywką, z którym debiutowała w spektaklu Teatru Telewizji "Nasze miasto". Natomiast z reżyserką Kingą Dębską ("Moje córki krowy") spotkała się przy projekcie filmowym po raz pierwszy.

"Boski plan" ma być filmem o miłości, ale nie tradycyjną polską komedią romantyczną o miłości lekkiej, łatwej i przyjemnej. W takim razie czego, jako widzowie, możemy się spodziewać?

Kinga Preis: - Myślę, że będzie to opowieść o dążeniu do szczęścia, o dążeniu do miłości i do tego, żeby dokonywać w naszym życiu ważnych wyborów. I to na pewno nie będzie cukierkowa love story z okazji walentynek, chociaż wtedy film ma pojawić się w kinach. Bardzo często ten "walentynkowy" entourage mylimy z przesłodzoną miłością. A miłość jest pracą, jest poświęceniem, jest umiejętnością dokonywania wyborów.

Reklama

Jaka będzie pani rola w tym filmie?

- W tej wielowątkowej historii gramy wraz z Adasiem Cywką małżeństwo: Pawła i Natalię. Opowiadamy o rodzicach, którzy stają przed wyzwaniem. Ich dziecko dorasta i wyfruwa na drugi koniec świata, żeby podjąć studia. Oni zostają sami i nagle muszą zmierzyć się ze sobą w tym trudnym dla rodzica momencie, gdy dziecko opuszcza dom.

I tytułowy "boski plan" dla tej pary...

- Będzie nieoczekiwany i nie chcemy go jeszcze zdradzać. Ale jak mówi Kinga Dębska - to będzie film o miłości, o bardzo różnych jej odsłonach. I żeby dojść do jakiegoś kompromisu, bohaterów spotka wiele perypetii i niepokojących zdarzeń.

Co skłoniło panią do wzięcia udziału w tym projekcie?

- Dla mnie zawsze wyzwaniem, ale też i największą radością jest spotkanie z ciekawymi ludźmi. Dotąd nie miałam okazji pracować z Kingą Dębską przy fabule, więc cieszę się z tej możliwości. Kinga to bardzo wrażliwy człowiek. A przez to, że jest kobietą, potrafi wczuć się w kobiecą duszę. Jest bardzo skupiona na tym, żeby uzyskać emocje, które rozwikłają zagadkę tego filmu.

- Ważni byli także partnerzy. Ja ogromnie cieszyłam się na spotkanie z Adamem Cywką, z którym debiutowałam wiele, wiele lat temu w spektaklu Teatru Telewizji "Nasze miasto" Marii Zmarz-Koczanowicz.

W pani karierze nie brakuje odważnych wyborów. Wśród ostatnich projektów szczególnie dużo emocji wzbudził musical fantasy "Córki dancingu" Agnieszki Smoczyńskiej...

- Tak, to już dawno za mną, ale to była dla mnie taka przygoda, jak pewnie dla każdego widza, który ten film oglądał. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy przeczytałam "Córki dancingu", to historia wydała mi się tak abstrakcyjna, że aż niemożliwa do zrealizowania w Polsce. Decyzję o przyjęciu roli podjęłam dopiero po spotkaniu z Agnieszką Smoczyńską, która potrafiła mi ten film wytłumaczyć.

- Mieliśmy na początku niepewność, że ten projekt jest po prostu szalony i że wielu rzeczy nie da się w tej historii usprawiedliwić - i nie trzeba, ponieważ to jest przede wszystkim bardzo ciekawe wyzwanie artystyczne. Dla nas świetną zabawą było śpiewanie piosenek tak, żeby móc nimi opowiedzieć historię.

- Cieszę się, że ten film zrobił karierę poza Polską i tak spodobał się chociażby na Festiwalu Filmowym w Sundance, czyli największym na świecie festiwalu kina niezależnego. To jest wielka wartość, że nasz film został dostrzeżony i doceniony na świecie.

Dla Agnieszki Smoczyńskiej "Córki dancingu" były debiutem, Kinga Dębska ma już za sobą dobrze przyjęte "Moje córki krowy". Pani woli pracować z bardziej doświadczonymi twórcami czy właśnie z debiutantami?

- Tutaj chyba nie ma żadnej zasady i nie potrafiłabym powiedzieć, co wolę, bo najważniejsze jest to, że człowiek po prostu chciałby pracować z inspirującymi twórcami. Takimi, którzy mają coś do powiedzenia o rzeczywistości, która ich otacza, bez względu na to, czy jak w przypadku Agnieszki Smoczyńskiej jest to rzeczywistość lat 80., czy tak jak teraz u Kingi Dębskiej opowieść współczesna.

- Obie panie są różne, jeśli chodzi o artystyczną duszę. Dla mnie jako aktora dobre jest, gdy za każdym razem przeżywam coś zupełnie innego, czasem skrajnie innego. Dzięki temu mam w sobie ciekawość dla uprawiania tego zawodu. Szukam nowych doświadczeń.

- W przypadku debiutanta najciekawsze jest towarzyszenie mu w drodze, którą pokonuje po raz pierwszy. Czasem jest to bolesne, czasem długo trwa i czasem debiutant nie ma jeszcze narzędzi, żeby film sprawnie powstawał. Ale pamiętam, że jak pracowaliśmy nad "Córkami dancingu", to pomimo długich i wyczerpujących zdjęć każde z nas nie mogło się doczekać następnego dnia.

- Nie robię filmów dla reżyserskiej sprawności, ale po to, by za każdym razem dla siebie odkrywać jakiś kawałek świata. I mam nadzieję, że jeżeli go skutecznie dla siebie przepracuję, to przepracuję go skutecznie również dla widza, którego uważam za inteligentnego przeciwnika - w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Widz dużo wymaga i ja chcę dawać mu rzeczy wartościowe, a nie banalne. Chcę go traktować jako partnera do dyskusji o świecie.

Poza piętnastoma nominacjami do Polskich Nagród Filmowych - Orłów, w Pani karierze pojawiło się ostatnio także nowe "wyróżnienie". Została pani nominowana do Węży, czyli polskich anty-nagród...

- Słyszałam o tym i powiem tak: ilu jest widzów, tyle jest opinii na temat naszych filmów czy postaci, które gramy i każdy ma prawo do własnej oceny. To jest normalne i wpisane w ten zawód.

Z drugiej strony - jest pani nazywana "polską Meryl Streep".

- Nigdy nie chciałabym podpinać się pod sukces wspaniałej aktorki, jaką jest Meryl Streep. Nie mam potrzeby porównywać się do nikogo, bo każdy aktor pracuje na swój sukces lub porażkę.

Między projektami filmowymi, gra pani, już od ośmiu lat, w serialu "Ojciec Mateusz". Nie zmęczyła pani jeszcze rola Natalii?

- Jestem tak naprawdę miniaturką w tym serialu, więc tego nie odczuwam. Natalia to barwna i przede wszystkim dobrze napisana postać, a o to w polskim kinie i serialu największy bój się toczy - by pojawiały się dobre scenariusze i żeby było, co grać. Natalia pod tym względem ma dużo do zaoferowania. Poza tym, w serialu mogę się pokazać z zupełnie innej strony, niż w filmach fabularnych, w których zwykle gram role bardzo dramatyczne. Natalia jest więc taką wesołą iskrą w moim życiu zawodowym.

Ciężko się wraca do takiej roli?

- Myślę, że nie, chociaż na początku trudno ją zbudować i przekonać do niej siebie i widza. Na pewno wiem, już jaki to jest charakter do zagrania, więc troszkę łatwiej mi ją zrozumieć z jej szalonymi pomysłami. Natomiast to nie jest tak, że kiedy wchodzę na plan, to wyciągam ją jak przysłowiowego "królika z kapelusza". Nigdy nie chciałabym tak traktować - ani siebie, ani widzów.

Rozmawiał Adrian Luzar

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Kinga Preis
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy