Reklama

Jan Komasa: Ambitne kino z wątkiem miłosnym

Młody twórca ze świeżym spojrzeniem okazał się do roli reżysera filmu o Powstaniu Warszawskim idealny. Jan Komasa nakręcił "Salę samobójców" i "Odę do radości". Teraz na ekrany kin wchodzi jego "Miasto 44".

Podobno rodzina ma pana dosyć, bo gdy jeździ pan po Warszawie, każdy jej zaułek kojarzy się panu z powstaniem. Spotykamy się w restauracji na Rozdrożu. Coś się tu w sierpniu 1944 działo?

- Akurat tutaj nie doszło do szeroko zakrojonych działań powstańczych. Jesteśmy po stronie "niemieckiej". Oni byli skoszarowani nieopodal, na Agrykoli. Tam, po drugiej stronie, jest słynna Aleja Szucha. Patrząc zaś w przeciwnym kierunku, zobaczymy ulicę Rozbrat, gdzie rozgrywają się ostatnie sceny "Miasta 44".

Potrafi pan z wielką precyzją namalować historyczną mapę miasta.

Reklama

- Jest grupa reżyserów mocno związanych z miejscem, z którego pochodzą. Dla Martina Scorsese czy Woody'ego Allena to będzie Nowy Jork. Ja urodziłem się w Poznaniu, lecz mieszkając w Warszawie od szóstego roku życia, dobrze ją poznałem. We wczesnych latach 90. była bez przerwy rozkopana. Wyjeżdżałem na wakacje, a kiedy wracałem, wyglądała zupełnie inaczej. I trochę o tym opowiada "Miasto 44", szczególnie końcówka. Jest w Warszawie coś, czego nie ma gdzie indziej: specyficzny charakter, zadziorność, ciągły ruch i potrzeba zmiany.

Mówią, że to Feniks, odradzający się z popiołów.

- Właśnie. Ludziom chce się o nią walczyć, umierać za nią. Chcą ją przebudowywać, rozbudowywać, burzyć, stawiać na nowo. Dzieje się to na dużo większą skalę niż w Paryżu, Berlinie...

...Nowym Jorku?

- Ciekawa rzecz. Będąc tam, poczułem, że to Warszawa, tyle że sto razy większa. Obie metropolie mają tę samą energię. Tam po tragedii WTC ludzie skrzyknęli się i zabrali za odbudowę. Tu po drugiej wojnie stało się to samo.

Chce pan, żeby powstanie było dla świata wydarzeniem równie czytelnym jak WTC?

- Marzy mi się, żebyśmy nie celebrowali go jako klęski, lecz symbol walki o wolność i godność. Mnóstwo filmów na ten temat nakręcono. O rebelii, buncie, powstaniu uciśnionych są przecież "Gwiezdne wojny", "Avatar", "Pocahontas"...

Rzucamy się na oślep, walczymy, przegrywamy, ale jednak...

- ...czuć w tym duch rebelii, który sprawia, że choć jesteśmy inni, nie zgadzamy się na to, by być gorszymi. Na całym świecie ludzie walczą o równe prawa. W człowieku jest coś takiego, że chce się poczuć wolny i w tej wolności godny. Psychologowie badali to, obserwując uczestników "Big Brothera". Proszę sobie wyobrazić - wystarczy, by część ludzi miała łóżka, część zaś materace, i już dochodzi do niezgody. Niby jesteśmy kumplami, ale wystarczy błahostka, byś przestał mi pasować. Bo śpisz inaczej, bo masz więcej lub mniej. Takie drobiazgi, a burzą spokój między ludźmi i pokój między narodami.

To dlatego jedna z zakochanych w Stefanie dziewczyn (Kama) podchodzi do drugiej (Biedronka) i mówi jej rzeczy podłe?

- W filmie w ogóle bez przerwy ścierają się dwa porządki, i to na wielu poziomach. Po pierwsze, ścierają się ludzie, którzy chcą walczyć o godność, gdy wtem wielka chmura nie wiadomo skąd przychodzi i ich zagarnia, chce ich stłamsić, wyrżnąć do nogi. Warszawianie o tym nie wiedzą, ale gdzieś daleko w Berlinie ktoś bardzo się ucieszył, że jest powstanie, bo być może wreszcie uda się tę Warszawę zrównać z ziemią. Hitler, Himmler i inni nienawidzili jej, uważali, że tu jest siedlisko oporu. Na poziomie czysto ludzkim chciałem natomiast uwidocznić tarcia emocjonalne: dwie dziewczyny zakochują się w tym samym chłopaku i konflikt gotowy.

Kama i Biedronka to w ogóle ciekawe postaci.

- Zależało mi na tym, by te dwie dziewczyny odróżnić klasami, z których pochodzą. To także rodzaj archetypu, który istniał od niepamiętnych czasów. Uciemiężeni zbierają się na majdanie i idą za trybunem ludu, a wściekła starszyzna i uprzywilejowani czują się zagrożeni. Rewolucja francuska na tym polegała. Tu Kama jest głosem ludu, pochodzi z prostych, mniej uprzywilejowanych sfer. Biedronka - z uprzywilejowanych. Żyła w świecie nieustających wakacji, w którym nie czuć aż tak okupacji. Tacy jak ona pomagali na tyle, żeby się nie zabrudzić. Biedronka jest snobką, Kama dziewczyną z Woli - prostej, robotniczej dzielnicy. Jej ojciec był gospodarzem w domu Stefana - przedstawiciela wyższej klasy, syna oficera i aktorki. Wychowali się razem, ale wojna zniszczyła ten porządek. Powstanie przywraca Kamie nadzieję, że zdobędzie Stefana...


Powstanie zrównało ludzi?

- Sierpień i wrzesień 1944 to był taki 63-dniowy przewrót obyczajowy. Obok siebie strzelali, pili z tej samej karafki literat i robotnik, który nie umiał czytać. To, że ktoś był z lewicy, a ktoś inny z prawicy, nie miało znaczenia, ludzi jednoczył cel. Dało to Kamie nadzieję. Gdy poczuła, że Stefan wymyka jej się z rąk, zaatakowała Biedronkę.

W "Sali samobójców" był jeden samobójca, tu są ich tysiące.

- Różnica jest prosta: młodzi powstańcy nie wiedzieli, że skazali się na śmierć. Tymczasem Dominik z "Sali..." programowo dążył do autodestrukcji.

Stefan z Kamą ("Miasto 44") w tańcu ognia wyglądają niemal tak samo, jak Dominik z Sylwią ("Sala..."), płynący pod wodą.

- W moich filmach zawsze jest wątek miłosny, będący motorem działania bohaterów. W "Sali..." to już obsesja, w "Mieście 44" - coś, co się powoli w obsesję zamienia. Bohaterowie tracą nad sobą kontrolę. Proszę zwrócić uwagę, że sceny pod wodą i w ogniu dzieją się na pograniczu snu. Myśląc o kolejnych projektach, znowu to do mnie wraca.

Jan Komasa i filmy miłosne?

- Jako reżyser tęsknię za kinem, w którym mówi się o miłości, tyle że nie w konwencji pościelówy czy romansidła. Chciałbym tworzyć dobre, ambitne kino z wątkiem miłosnym. Nieważne są dla mnie jednak okoliczności. Interesuje mnie sposób, w jaki funkcjonuje związek. W filmie, nad którym teraz pracuję, jest jedna kobieta i siedmiu mężczyzn, przy czym wszyscy mają obsesję na jej punkcie. Kłaniam się tu w stronę "Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków" (śmiech).

Nie potrafi się pan uwolnić od mrocznych, dziwnych tematów?

- Nie chcę. Takie obsesje "załatwiły" tysiące ludzi. Bill Clinton przez to poległ! Fascynuje mnie ta dynamika. A to, czy robię "Odę do radości" (część: "Warszawa") o miłości niemożliwej, "Salę samobójców" o cyberświecie i staczaniu się w izolację, czy też "Miasto 44" o walce o wolność i godność oraz rachunku, który przychodzi nam zapłacić za jakże ludzkie marzenia, nie ma znaczenia, bo wciąż opowiadam o tym samym.


W "Mieście 44" z nieba lecą nogi, ręce... To samo wydarzyło się w trakcie katastrofy pod Donieckiem. Jak powstrzymać zło?

- Mam wrażenie, że to właśnie sztuka jest mu w stanie zaradzić. Kto wie, czy gdyby ludzie gotowi do popełnienia zła, zbrodni nie sięgnęli po tę czy inną książkę, wiersz, nie obejrzeli obrazu Goi, Van Gogha, Boscha, bądź filmu, takich tragedii nie byłoby na świecie jeszcze więcej?

Przez chwilę miałem wrażenie, że początek filmu to... obraz.

- A konkretnie, dagerotyp (najstarsza technika fotografii - red.) matki. Chciałem, żeby pierwsze i ostatnie ujęcie odwoływało się do tego archetypu. Chodzi tu przecież o ojczyznę. Warszawa, Polska to rodzaj żeński. Jest coś takiego, że w wielu kulturach miejsce, z którego pochodzimy, traktujemy jak rodzica.

Pracował pan nad filmem osiem długich lat. Uda się panu teraz od tego tematu uwolnić?

- Czy pan wie, że osiem lat to jedna czwarta mojego życia? Nie mam pojęcia, jak to będzie, bo przestawiłem je całkowicie na powstańcze tory. W międzyczasie uczestniczyłem w dwóch innych projektach o powstaniu. Teraz nie mam szans się uwolnić. Jedyne, co mogę zrobić, to zaakceptować ów fakt i uznać, że powstanie stało się moją trzecią ręką. Musiałbym się chyba wyprowadzić do Indii, zacząć robić filmy w Bollywood - a wtedy, kto wie, pewnie po sześciu tego typu produkcjach poczułbym, że moje myśli są gdzie indziej. Za dużo mnie jednak "Miasto 44" kosztował emocjonalnie, za dużo czasu mu poświęciłem, by otrzepać się, westchnąć i pójść dalej. W końcu czas to życie.

Rozmawiał Maciej Misiorny

źródło: MyBIT

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Jan Komasa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy